Kilka lat temu Polska oszalała na punkcie trylogii „Millennium” napisanej przez Stiega Larssona. Pamiętam, że sama zarwałam trzy noce, nie mogąc odłożyć książki przed skończeniem. Niby kryminały jak każde inne, ale miały w sobie coś, co trzymało czytelnika w napięciu do samego końca. W moim przypadku była to postać Lisbeth Salander, w której z miejsca się zakochałam. To jedna z lepszych (jeżeli nie najlepsza) kobiecych postaci w literaturze. Jest kwintesencją odwagi i wolności. Przeżyła piekło – nawet nie tylko przeżyła, ile wykorzystała je, by stać się bardziej twardą i nietykalną. To fascynująca kobieta, która chodzi własnymi ścieżkami i bierze od życia to, co chce. Nie dostosowuje się do społeczeństwa i norm, jednocześnie stojąc na straży słabszych – kobiet i dzieci. Do tego jest genialnym hakerem – w dużym stopniu to właśnie te umiejętności pozwalają jej na jej działalnośc i takie życie, jakie sobie wymyśliła. Przypuszczam, że wiele kobiet czytając te powieści mruczało pod nosem „Chciałabym być taka, jak ona”. Ja też mruczałam, i mruczę do tej pory, bo zawsze fascynowały mnie i podziwiałam takie bezkompromisowe postacie.
O Lisbeth mogłabym pisać dłużej, ale wróćmy do „Co nas nie zabije” Davida Lagercrantza. Po pierwsze, zdecydowanie uważam, że pisanie kontynuacji „Millennium” jest podyktowane tylko i wyłącznie przez względy finansowe – nieważne jakie są „oficjalne” motywy. Ale czy to źle? Z jednej strony dobrze – Larsson stworzył tak ciekawe i dobrze skonstruowane postacie, że szkoda by było, żeby ich powieściowe życie skończyło się tylko na trzech tomach. To by była wielka strata. Ale z drugiej strony mam wrażenie, że nazwanie „Co nas nie zabije” kontynuacją „Millennium” przyniosło więcej szkody książce, niż pożytku. Poza tym istnieje obawa, że z trzech tomów zrobi się 3o, autorów kontynuacji będzie tylu, ile aktorów grających Bonda i będzie się to ciągnęło w nieskończoność. Tutaj już każdy czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć, kiedy będzie miał dość i gdzie postawić granicę. Łatwo można wpaść w pułapkę, że jeżeli coś jest dobre, to po co to kończyć. Ale łatwo też przegapić moment, w którym coś zaczyna być niedobre. Mam nadzieję, że w tym przypadku znajdzie się osoba decyzyjna, która będzie wiedziała „kiedy zejść ze sceny niepokonanym”.
Bo to jest bardzo dobra powieść kryminalna. Mikael Blomkvist, stojący przed ważnymi decyzjami w życiu zawodowym, zostaje wciągnięty w międzynarodową aferę. Jego droga znowu przecina się z Lisbeth. Pojawiają się postacie, które już dobrze znamy – Plague czy Erika. Pojawiają się nowe. Cała fabuła jest ładnie skonstruowana. Lagercrantz wykorzystał wątek przemocy, ale jednocześnie pokazał nam współczesne oblicze przestępczości – na poziomie gospodarczym i internetowym. Osobnym zagadnieniem wartym uwagi jest inteligencja komputerów i granice, do jakich mogą posunąć się ludzie w budowaniu sztucznej inteligencji. Czyta się bardzo dobrze, choć na początku trochę z oporami. Ja miałam cały czas w głowie, że nie napisał tego Larsson i w pewnych momentach to bardzo przeszkadzało. Wszystko wydawało się trochę inne, kwestie Lisbeth i Mikaela nie do końca wiarygodne, ich zachowania i sposób myślenia też. Co jednak nie przeszkodziło mi skończyć książki w jedną noc. Był tylko jeden moment, kiedy zwątpiłam, ale to wina bardziej tłumacza niż autora – „Podochocenie”??
Zastanawiam się, jak zostałaby przyjęta ta książka, gdyby nie była reklamowana jako kontynuacja „Millennium”? Oczywiście, główni bohaterowie musieliby zostać zmienieni, ale myślę, że sama historia obroniłaby się. Bo to dobra historia. Ale ile w tym zasługi autora, a ile Larssona? Tego się nigdy nie dowiemy. Ktoś może powiedzieć „No tak, ale to przecież Lagercrantz ją napisał”. W jakiejś recenzji padło sformułowanie, że „Lagercrantz w bardzo dobry sposób imituje pisarstwo Larssona”. Wątpię, czy to jest komplement dla autora. Przy takich zadaniu autor nie ma pola do popisu – musi udawać Larssona, bo gdyby napisał książkę w swoim stylu, to nie byłaby już kontynuacja… Lagercrantz dostał w prezencie cały zbudowany z wielką precyzją i dbałością o szczegóły świat. Dostał, po raz kolejny podkreślam, fantastyczne postacie. Dostał nawet misję, którą rozpoczął Larsson w swoich książkach – zwrócenie uwag świata na przemoc wobec kobiet czy przemoc domową. Lagercrantz to bardzo dobry pisarz i poradził sobie z tym zadaniem po mistrzowsku.
Podsumowując – nie bójcie się jej czytać! Jest dobrze – historia kryminalna jest dobrze wymyślona, możemy obcować znowu ze swoimi ulubionymi postaciami z „Millennium”, a Lagercrantz dorzuca nam jeszcze ciekawe fabularne niespodzianki. Lisbeth, Mikael są tacy, jakich ich pamiętamy. Myślę, że nawet jeśli ktoś jest mega ultra fanem Trylogii Larssona, nie poczuje się skrzywdzony powieścią Lagercrantza. A jeśli się poczuje… cóż… co go nie zabije, to go wzmocni…