Jesteśmy brzydcy, ale mamy muzykę
Chelsea Hotel #2, Leonard Cohen
Jim Gystad to producent muzyczny po czterdziestce, który ma całkiem spokojne i fajne życie, a przynajmniej tak mu się wydaje. Być może jest trochę zmęczony, być może coraz mniej podoba mu się kierunek, w jaki zmierza branża muzyczna, ale cały czas akceptuje taki stan rzeczy. I jak to zwykle w życiu bywa, przypadek zmienia wszystko. Jym na mszy słyszy rodzeństwo Thorsen – ich śpiew powoduje, że wszystko wokół Jyma zamiera – po latach porównywałem ich głosy do ręki, która chwyta cię, gdy znikasz pod wodą po raz trzeci. Jym postanawia namówić rodzeństwo do nagrania nowej płyty, nie będzie to jednak łatwym zadaniem
Nie miałam wcześniej do czynienia z prozą Leviego Henriksena, ale gdybym nie wiedziała wcześniej, że jest Norwegiem, domyśliłabym się tego z książki. Jest w niej taki skandynawski spokój, “ciepły chłód”, świat, w którym buzują emocje i namiętności, ale który jest przykryty grubą warstwą białego, puchatego śniegu. Próba namówienia rodzeństwa na płytę, podjęta przez Jima, jest w zasadzie jedynie pretekstem do opowiedzenia o tych ludziach. Do pokazania, gdzie los może człowieka rzucić i jak może pokierować jego życiem. Do podkreślenia znaczenia muzyki i przypomnienia, że jest ona obecna w życiu każdego z nas, zawsze.
Taka miłość zdarza się tylko raz w życiu. Albo człowiek nauczy się żyć z tą stratą, albo idzie na dno.
Lubię historie o ludziach, którzy porzucają swoje dotychczasowe życie i odnajdują siebie na nowo. Lubię historie, w których największą wartością jest zwykła codzienność, dobrzy ludzie wokół i to głębokie, wewnętrzne przekonanie, że jest się w tym momencie w życiu, w którym powinno się być. Henriksen w swojej powieści podkreśla właśnie takie momenty, wplata w codzienność elementy zwykłe, a jednak zmieniające życie, zdające się wręcz nadprzyrodzonymi. Bo przecież muzyka ma wielką moc, wystarczy wpuścić ją w swoje życie i pozwolić jej działać. Lubię opowieści ludzi, którzy większą część swojego życia mają już za sobą, zawsze mają ciekawe historie do opowiedzenia. I lubię opowieści o ludziach, którzy niezależnie od wieku chcą spełniać swoje marzenia. Pieśń harfy perfekcyjnie łączy te wszystkie elementy, co sprawia, że jej lektura była ogromną przyjemnością.
Jest tu również element, którego ja osobiście nie mogę ścierpieć od czasu, kiedy po raz pierwszy przeczytałam Miłość w czasach zarazy. Wiem, że można go odebrać jako rzecz piękną, ostateczne zwycięstwo prawdziwego uczucia. Ja jednak nie mogę tego przeskoczyć i zawsze denerwuję się z powodu tych zmarnowanych głupio lat. Ale to mój prywatny defekt, nie książki 🙂 Po Pieśni harfy nabrałam ogromnej ochoty, żeby zapoznać się z jego pierwszą powieścią Śnieg przykryje śnieg. Henriksen ma talent do budowania pięknego nastroju, tworzenia ciekawych bohaterów i dostrzegania magii. A to jest zawsze bezcenne. Polecam serdecznie!
♦
Za książkę serdecznie dziękuję
♦
Dla porównania:
◊ Pieśń harfy na Regale u Marty Mrowiec
◊ O Pieśni harfy piszą też Nowalijki
♦
Czy ten “element” z ostatniego akapitu, to te zmarnowane lata? Bo nie do końca mi jasno to z tekstu wynika.
Specjalnie nie wynika, bo nie chciałam pisać, co się wydarzy, ale nie mogłam nie wspomnieć, że tego nienawidzę 😉
Ach, rozumiem. Spoiler alert. Ja sobie właśnie zainstalowałem wtyczkę, która ułatwia mi działanie w takich momentach.
Takie coś, co ukrywa kawałek tekstu? Ja staram się raczej nie pisać nigdy za dużo o treści, ale jeśli sytuacja będzie się powtarzać, to też będę musiała o tym pomyśleć 😀
Też się podobnie staram, ale akurat pisałem recenzję kontynuacji, a w takich sytuacjach mam zawsze problem – niby osoby, które nie czytały części pierwszej, nie mają po co czytać, ale i nie chcę nikomu psuć zabawy.
Poza tym może to się przydać w niektórych wpisach ogólno-rozgadanych.