Zastępowałem emocje picia endorfinami, ubierałem buty biegowe i wychodziłem z domu. Biegałem z zerwanym ścięgnem Achillesa, z biegunką, w gorączce. Inni się zatrzymują. Mają idealne usprawiedliwienie. Ciężko znaleźć kogoś, kto powie: – Biegnij, przełam to! A ja uważam, że trzeba przekraczać siebie. Bo ludzki organizm nie jest do końca zbadany. To jakieś domysły lekarzy, że możemy tyle i ani trochę więcej. Z przyjemnością im zaprzeczam.
Czasami zastanawiam się, czy dobra historia zawsze obroni się sama. Kiedyś wydawało mi się, że tak, ale po kilku książkach, które miały dobrą historię, ale nie została ona umiejętnie przedstawiona, nie jestem już taka pewna. Jednak treść i forma powinny iść ze sobą w parze i być dla siebie równorzędne. I o ile kiepską historię czasami może obronić styl pisarski, o tyle w drugą stronę to raczej nie działa.
Tak jest w tym przypadku. Bo historia Ryszarda Kałaczyńskiego, nazywanego polskim Forrestem Gumpem, jest fenomenalna, porywająca, niesamowita, inspirująca i motywująca. Mogłabym użyć jeszcze wielu przymiotników, ale napiszę po prostu – on przebiegł 366 maratonów w 365 dni! Tak, dobrze czytacie. To człowiek, który uzależniony od alkoholu, pewnego dnia znalazł coś, dla czego warto rzucić picie. Niektórzy mówią, że wpadł z uzależnienia w uzależnienie, ale czy jako osoby z zewnątrz możemy to oceniać? Wyjście z alkoholizmu musi być ogromnie trudne, i jeśli przepisem na to jest codzienne bieganie, nie widzę problemu. A nawet więcej – jestem pełna podziwu. Bo Ryszard Kałaczyński to człowiek, który w alkoholizmie się wychował, istniał w rzeczywistości, w której picie było najbardziej naturalną czynnością pod słońcem, a hasło co, ze mną się nie napijesz? można było usłyszeć kilka razy dziennie. Z drugiej strony bieganie byłot czynnością śmieszną, bo jak ktoś biega, to jest albo głupi, albo nie ma co robić w życiu. A on przestał pić i zaczął biegać. Wydawałoby się, że tak po prostu, ale tylko on wie, ile go to kosztowało.
Najpiękniejsze w tej historii jest to, że nie jest to historia jednego człowieka. Bo Ryszard Kałaczyński pociągnął za sobą rzesze innych ludzi. Z każdym kolejnym dniem przybywało tych, którzy biegli razem z nim – jedno kółko, dwa, trzy, pół maratonu, czasem cały. Przyjeżdżały osoby, które nigdy nie przebiegły takiej odległości, a z nim im się udawało. Przyjeżdżały gwiazdy biegowe świata, ale i zwykli ludzie, których przyciągała osobowość Ryszarda i jego podejście do biegania. Nie na czas, nie dla sportu czy zawodów. Dla samego biegania, pokonywania własnych słabości, walki ze sobą. I tej satysfakcji, że się udało. Jest w Polsce wieś, w której większa część mieszkańców przebiegła maraton, a wielu z nich zrobiło to po kilkanaście czy kilkadziesiąt razy. Fenomen i zjawisko! Na tyle silne, że po lekturze tej książki masz ochotę (ja to zrobiłam) sprawdzić, gdzie on tak biega i pojechać pobiegać z nim (tego jeszcze nie zrobiłam) 😉
Dlaczego jednak sama książka mnie nie zachwyciła? W spisaniu swojej historii Ryszardowi pomogła Rachela Berkowska, dziennikarka i pasjonatka sportów ekstremalnych. Dla mnie wymarzonym współautorem tej książki byłby Dominik Szczepański. Mam wrażenie, że Berkowską historia trochę przerosła – wysłuchała Kałaczyńskiego, spisała to, co mówił, dodała parę faktów i rozmów z uczestnikami. A taka historia zasługuje na to, żeby ją snuć. Budować napięcie, bawić się formą, zachwycać się nią, przekazywać emocje. Bardzo mi tego tutaj zabrakło. Miałam wrażenie, że ja się bardziej jaram tym, co zrobił Kałaczyński i tym wszystkim, co się działo, niż autorka. Formę wydania (na szarym papierze i z czarno-białymi fotografiami) jestem w stanie zrozumieć, choć wielka szkoda aż ciśnie się na usta. Jednak tego niedosytu po lekturze już nie. Bo nie powinno go być. Mam nadzieję, że być może ktoś kiedyś jeszcze się zainteresuje tą postacią i pojawi się kolejna książka. Bo ta historia naprawdę na to zasługuje.
O ile forma trochę rozczarowuje, to sama historia i Ryszard Kałaczyński są absolutnie warci poznania. Więc czytajcie, wyciągajcie dla siebie najcenniejsze rzeczy, inspirujcie się. To piękna lekcja wytrwałości i siły człowieka. Lekcja pokazująca, że wiemy dużo, ale nie wszystko, że psychika ludzka potrafi działać cuda, że można pokonywać coraz to nowe trudności. To, co zrobił Kałaczyński dla mnie jest to wyczynem, czymś niewyobrażalnym. Przebiegnięcie jednego maratonu jest sztuką! Ale wstanie kolejnego dnia i przebiegnięcie drugiego – czymś niezwykłym. A co przy 5, 10, 15? 100?? A 300? Warto przeczytać, bo jeśli po lekturze zostanie w czytelniku choćby minimalna dawka mocy Kałaczyńskiego, to będzie dobrze 😉
♦
Za możliwość przeczytania dziękuję
♦
Jestem pełen podziwu. Sam bywałem od dwutygodniowych obozach biegowych i już wtedy zmęczenie bywało duże, a i to czas nieporównanie krótszy i dystanse mniejsze.