Jestem dobra tylko w tym, co mnie interesuje.
Kiedy parę lat temu dowiedziałam się o Vivian Maier, zakochałam się. Moje uczucie do niej pozostaje niezmienne, a w zasadzie nawet rośnie. Dzisiejsza internetowa rzeczywistość jest przerażająca. Ludzie pokazują nam swoje życie non stop, bez żadnej refleksji, nagrywają telefonem zanim otworzą dobrze oczy rano, a kończą nagrywać kiedy idą spać. Zabierają nas ze sobą na rodzinny spacer, na romantyczną kolację, na zabawę z dziećmi, do szpitala, do lekarza, do pracy. Pokazują rzeczy błahe, ale też bardzo intymne i prywatne. Gadają non stop, byle gadać, pokazać się, bo trzeba być na bieżąco. Bo jak nie nagrywasz, to nie istniejesz, a przecież dzisiaj każdy chce zaistnieć.
I właśnie za chęć nieistnienia ja Vivian Maier kocham i czczę. Jest dla mnie symbolem życia po swojemu i nie poddawania się żadnej presji. Kobieta, która robiła tak fenomenalne zdjęcia, nawet ich nie wywoływała. Nikomu ich nie pokazywała. Kiedy ktoś zwrócił na nią uwagę, czasami zmyślała mówiąc o sobie i podawała fałszywe nazwiska. A mogła mieć wszystko – i sławę, i pieniądze, i rozpoznawalność. Ale ona chciała tylko dwóch rzeczy – robić zdjęcia i mieć spokój. Jak bardzo to dzisiaj jest niezrozumiałe prawda? Trochę z nią identyfikuje. Tak jak ona chciałabym pozostawać w ukryciu i robić swoje. Dzisiaj wartość twórcy określa się na podstawie tego, ile się o nim mówi. Czasami mam wrażenie, że sami twórcy uwierzyli, że ich praca jest coś warta tylko wtedy, kiedy ktoś ją zauważy. Przypadek Vivian zdecydowanie temu zaprzecza. Coś może mieć wartość nawet wtedy, kiedy nic o tym nie wiemy. Ma wartość wtedy, kiedy twórca nada mu taką nada i nikt z zewnątrz nie ma na to wpływu. Tylko czy łatwe jest wewnętrzne przekonanie, że robimy coś dobrze, jeśli nikt nam tego nie powie? Czy chce się coś nam robić, jeśli nikt tego nie pochwali? Ile razy narzekaliście, że wasze zdjęcia na Instagramie mają mało lajków i zaczynaliście wątpić, czy są dobre? Albo czy w ogóle prowadzenie konta ma sens? Potrzebujemy pochwał i uwagi, a tylko najsilniejsze osoby potrafią się bez tego obyć.
Vivian była dziwna, a przez to jeszcze bardziej wspaniała. Żyła po swojemu, nie dostosowywała się do niczego i nikogo, a kiedy ktoś za bardzo jej przeszkadzał, odchodziła. Miała silny, niezależny charakter, który umożliwił jej satysfakcjonujące życie. Być może nieco smutne, bo bez pokrewnej duszy, choć jak możemy to teraz ocenić? Vivian to fenomenalna postać, tajemnica, którą dzisiaj możemy odkryć jedynie fragmentarycznie.
Jej negatywy zostały odnalezione przypadkiem, na kilku wyprzedażach magazynowych. Na szczęście między innymi trafiło na Johna Maloofa, który rozpoznał wartość tego, co kupił i bardzo zaangażował się w pokazanie ich światu. Zajrzyjcie na jego stronę o Vivian Maier, obejrzyjcie jej zdjęcia, przeczytajcie jej historię i obejrzycie koniecznie film Szukając Vivian Maier! Warto znać Vivian, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy granica tego, co nieprzekraczalne drastycznie się przesunęła.
Ale pstrykam im zdjęcia, czy im się to podoba czy nie. To jest jedyna rzecz, do której nigdy nie stracę cierpliwości. Potrafię rozwiązać wszystkie problemy, jakie się pojawiają; tu nie ma nad czym rozpaczać, bo wiem, co mam zrobić; może nie zawsze, nie od razu, ale najważniejsze, by nie rezygnować.
Kiedy dowiedziałam się, że będzie książka o Vivian, bardzo się ucieszyłam. Później dowiedziałam się, że to powieść. Od razu zerknęłam na nazwisko autorki, bo to bardzo odważne pisać o takiej postaci powieść. Vivian w zasadzie nikomu nie dała się poznać tak do końca, więc próba wejścia w jej głowę i spojrzenia na świat jej oczami jest sporym wyzwaniem. Łatwiej byłoby trzymać się faktów i napisać książkę non fiction (na którą swoją drogą bardzo liczę). Ale autorka z tym wyzwaniem poradziła sobie doskonale. Niedługo na blogu pojawi się rozmowa z nią, wtedy też dowiecie się więcej o motywacji autorki, by opowiedzieć tę historię w taki, a nie inny sposób.
Sama książka jest bardzo ciekawie skonstruowana. Narracja jest podzielona na głosy, tak jakby to była sztuka teatralna, gdzie swoje kwestie do wypowiedzenia ma Vivian, narrator czy inni bohaterowie. Wydarzenia dzieją się chronologicznie, ale pokazane są fragmentarycznie. To pojedyncze kadry, nieruchome zdjęcia, zatrzymane chwile. Poznajemy rodzinę Vivian, widzimy ją jako opiekunkę, obserwujemy moment robienia zdjęć. Przeprowadzamy się razem z nią do kolejnych rodzin, a dzięki wielogłosowi możemy poznać opinie innych o Vivian. Razem z autorką próbujemy wejść jej w głowę i wyobrazić sobie, co mogła myśleć i czuć. Dowiedzenie się tego jest oczywiście niemożliwe, ale Christina Hesselholdt doskonale oddała jej charakter. Czuć w książce, że włożyła dużo w pracy i uwagi w to, by poznać Vivian najbardziej jak to jest możliwe.
Czytając mamy wrażenie, że tekst składa się z pomieszanych pamiętników, wspomnień, wywiadów. Granica, pomiędzy tym co prawdziwe, a tym, co wymyślone zaciera się i tak naprawdę do końca wiemy, co jest czym. Pasuje to bardzo do opisywanej postaci, która za nic w świecie nie chciałaby zostać ostatecznie zdemaskowana, ale też daje dużo większe możliwości, niż na przykład reportaż (dopowiadanie myśli czy uczuć). Z drugiej strony tekst nie przekracza tej cienkiej linii, za którą znajdują się powieści całkowicie fabularne. Nie jest to łatwa lektura. Ja ją pochłonęłam i cieszyłam się każdym zdaniem, ale ja Vivian znam i kocham. Zastanawiam się, jak odbierze tę książkę ktoś, kto Vivian nie zna.
Vivian Maier zrobiła ponad sto pięćdziesiąt tysięcy zdjęć (150 tysięcy!!), głównie są to zdjęcia ludzi.To najbardziej prawdziwe zdjęcia, jakie widziałam. Wzbudzają cały wachlarz emocji – śmiech, rozbawienie, strach, smutek. Są zwykłe, takie, które każdy mógłby zrobić, wychodząc na ulicę. Ale jednocześnie mają w sobie jakąś siłę przyciągania, są czyste, uporządkowane. Vivian z pewnością wiedziała jak patrzeć na świat i ludzi. Dlaczego z taką pasją i zawziętością fotografowała całe życie, jednocześnie stojąc cały czas z boku? Nie wiem jak wy, ale ja doskonale ją rozumiem.
♦
Już sama okładka mega 🙂
Świetna!
Bardzo podobał mi się film o niej, choć z opowieści jej dawnych wychowanków wynikało, że miała raczej psychopatyczną osobowość, nie znosiła sprzeciwu i dzieci jej się bały. Pracę opiekunki wykorzystywała do tego, by włóczyć się z nimi po mieście (w tym w miejscach, do których nie powinna zabierać dzieci) po to, by robić zdjęcia. Swoim podopiecznym też kazała ustawiać się w tysiącach póz. Ale te zdjęcia… Rzeczywiście, znakomite! Sztuka wymaga poświęceń? 😉
Nigdy o niej nie słyszałam (fotografia to też nie moja dziedzina) ale dobrze trochę się dowiedzieć. Może zainteresuję się jej biografią – aczkolwiek do fotografii naprawdę nie mam oka i pewnie nigdy się nie dowiem, czy mi się podobają czy nie 😛
“Jak bardzo to dzisiaj jest niezrozumiałe prawda?” Nie, wcale nie. No… Przynajmniej dla mnie. Jest to zupełnie zrozumiałe, ale niekoniecznie w kontekście robienia zdjęć.
A co Instagrama i lajków… Zgadzam się, ale jakoś wydaje mi się, że jednym z założeń wrzucania zdjęć w różne media społecznościowe jest zbieranie lajków. Gdyby nie o to chodziło, to przecież zostawiłoby je sobie na dysku.