Rzadko to robię, ale tym razem pozwolę sobie na początku skopiować opis książki z okładki: Londyn, lata 20. XIX wieku. Młoda guwernantka zakochuje się w wymagającym i ambitnym geniuszu. Przy nim dojrzewa jako kobieta i artystka. Wyprzedza swoje czasy, łącząc wymogi życia artystycznego z rolami żony, kochanki, pomocnicy i matki. Doświadcza wszystkiego, co dla kobiet jej epoki stanowiło chleb powszedni – ciąże jedna po drugiej, poronienia, umierające dzieci, a jednocześnie na przekór konwenansom bierze udział w pionierskiej wyprawie do Australii. W złotych czasach odkryć przyrodniczych jej talent tchnął życie w ilustracje setek egzotycznych nowych gatunków ptaków, w tym sławnych zięb z Galapagos .Malarka ptaków oddaje wreszcie głos pasjonującej postaci będącej kimś znacznie więcej niż tylko kobietą stojącą w cieniu mężczyzny. Elizabeth Gould wreszcie staje w centrum uwagi, na należnym jej miejscu.
Żadne moje słowa nie podsumują lepiej tego, dlaczego tak bardzo chciałam przeczytać tę książkę. Bo XIX wiek, bo historia wyjątkowej kobiety, bo Australia, bo odkrycia przyrodnicze… Bardzo lubię autorów, którzy inspirują się prawdziwymi postaciami, często zapomnianymi i trochę je odkurzają. Ma to wielką wartość zwłaszcza przy postaciach kobiecych, bo jak przecież wiemy, często ich działalność pomijano milczeniem, a pod ich pracami podpisywali się mężowie albo bracia. Z Elizabeth Gould było podobnie. Choć miała szczęście wyjść za człowieka, który doceniał jej talent i szczerze ją wspierał, to mimo wszystko jej rysunki były podpisywane inicjałami, a sława męża przyćmiła ją całkowicie.

Melissa Ashley poznała Elizabeth Gould poniekąd przypadkiem, próbując dowiedzieć się jak najwięcej o ptakach Australii. Ale kiedy już ją odkryła, nie potrafiła o niej zapomnieć. Do swojego zadania napisania powieści podeszła bardzo poważnie. Na końcu książki opowiada swoją historię, która jest tak samo fascynująca jak powieść. Nie chcę zdradzać Wam wszystkiego, mam nadzieję, że przeczytacie ją sami – to doskonały przykład na to, jak książki i historie mogą wpływać na nasze życie. Lubię również autorów, którzy przygotowują się do pisania. Melissa Ashley nie tylko czytała wszystko, co znalazła na temat Elizabeth Gould, uczestniczyła również w wycieczkach ornitologicznych, fotografowała ptaki, a nawet została preparatorką wolontariuszką, chcąc przekonać się na własnej skórze na czym to polega. Dzięki temu autorka mogła stworzyć bardzo realny i prawdopodobny świat, w który czytelnik wchodzi natychmiast i bez żadnych problemów.
Sama fabuła nie jest skomplikowana, ale nie znaczy to, że nie jest porywająca. Życie Elizabeth Gould nie potrzebowało zbyt wielu poprawek, nie trzeba było wysilać twórczego myślenia – Elizabeth była nietuzinkową osobą. Poznajemy ją w chwili spotkania Johna Goulda, a potem obserwujemy w kolejnych punktach zwrotnych życia i kariery. Widzimy przemianę z młodej, jeszcze trochę nieśmiałej dziewczyny, zakochanej w nowym mężu, w dojrzałą, świadomą siebie i swojej wartości kobietę. Widzimy, jak radzi sobie z macierzyństwem, z utratą dzieci, jak próbuje połączyć rodzicielstwo z pracą. Poznajemy bliżej Johna Goulda, możemy z bliska obserwować ich wzajemną relację, co jest fascynujące, bo była ona przecież dość nietypowa jak na pierwszą połowę XIX wieku.
Odważną decyzją autorki było przyjęcie narracji pierwszoosobowej, ale myślę, że zrealizowała swój zamysł doskonale. Elizabeth jest przedstawiona jako prawdziwa kobieta, która przede wszystkim ma swój rozum (!), pasje, zainteresowania inne niż rodzenie dzieci, która jest utalentowana i ma pomysł na siebie. Łamała schematy i ograniczenia epoki, w której żyła, choć jednocześnie dobrze się w niej odnajdowała i potrafiła się dostosować. Nie nazwałabym jej buntowniczką – po prostu miała jasno sprecyzowane cele i dążyła do ich spełnienia. I chociaż sława męża przyćmiła ją całkowicie, to jego roli nie można pominąć i nie docenić. Razem stworzyli niesamowitą parę, która idealnie się uzupełniała. Wspierali się i umożliwiali nawzajem swój rozwój. Elizabeth żyła zaledwie 37 lat, urodziła w tym czasie ośmioro dzieci, a w ciągu 10 lat zaprojektowała i zrealizowała 650 ręcznie kolorowanych litografii najpiękniejszych ptaków na świecie. Po lekturze tej powieści mam ochotę poznać ją jeszcze bardziej i mam nadzieję, że na Was książka podziała dokładnie tak samo.
Dzięki tej książce o Elizabeth Gould będzie się więcej mówić, więcej ludzi ją pozna i to jest wspaniałe. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła Waszej uwagi na wartości dodane. Pisałam ostatnio o tym, że odtwarzając życie jakiejś postaci, czy to w fikcji czy w biografiach, trzeba zbudować cały świat, w jakim ta osoba żyje. Melissa Ashley to zrobiła i dzięki temu, oprócz poznania państwa Gould możemy zagłębić się w wiele innych tematów. Poznajemy inne wartościowe postacie (Maria Sybilla Merian, Edward Lear), zostaje nam przybliżona wiedza o ptakach, głównie tych australijskich, ale nie tylko. Jest to wiedza szczątkowa oczywiście, ale wystarczająca, by dać się porwać fascynacji. O samej Australii, kolonii brytyjskiej i jej początków, też znajdzie się słowo czy dwa. Mamy też przecież piękną opowieść o naukach biologicznych w XIX wieku, historię rysowania, malowania, powstawania rycin, kształtowania się technik malarskich i narzędzi. To opowieść o rywalizacji, dążeniu do bycia pierwszym, o poświęceniu, ale też pragnieniu odkrycia czegoś nowego i pozostawieniu po sobie śladu dla przyszłych pokoleń.
Uwielbiam takie książki. Malarkę ptaków można czytać po prostu jako dobrą powieść, ale lepiej ją potraktować jako punkt wyjścia do tych wszystkich rzeczy, o których pisałam wyżej. Elizabeth Gould była prawdziwą kobietą, o której warto wiedzieć. Po prostu. Ja jestem zachwycona i przy takich powieściach zawsze zadaję sobie jedno pytanie. Po co wymyślać nowe historie, kiedy tyle fascynujących prawdziwych ludzi czeka na swój moment?
♦
♦
Pominę to ostatnie pytanie i wskażę miast tego pewnego pana powiązanego, który zwał się John James Audubon.
Jestem świeżo po lekturze i dla mnie jest to bardzo dobra książka, która trafia do ulubionych.