Jean Hatzfeld to autor do którego zawsze wracam i który towarzyszy mi już od dłuższego czasu. Nie będę tutaj o nim wspominać, bo wszystko napisałam już przy okazji recenzji Engleberta z rwandyjskich wzgórz. Odsyłam najpierw do niej, bo myślę, że może stanowić doskonały wstęp do tekstu o tej książce. A jednocześnie będzie to podkreślenie mojego pomysłu na tego bloga – bo oprócz tego, że opowiadam Wam tylko o dobrych książkach, nie traktuję żadnej książki jako osobny byt. To znaczy czasami to się zdarza, ale naprawdę rzadko. Chciałabym, żeby moje teksty nie były po prostu recenzją jednej książki, a raczej opowieścią o pewnej historii, ze wszystkimi odniesieniami, dygresjami, połączeniami pomiędzy innymi książkami. W idealnej sytuacji mogłabym Was odesłać do tekstów o trzech poprzednich książkach Hatzfelda, ale czytałam je w czasach przed blogiem. Musi wystarczy Englebert.
Tematem Jeana Hatzfelda jest ludobójstwo w Rwandzie. To książki bardzo ważne, ale trudne i wstrząsające, do bólu prawdziwe. Hatzfeld opisuje coś, co nie mieści się nam w głowach, co przekracza wszelkie granice naszego zrozumienia. Jesteśmy w stanie zrozumieć wojnę, jakieś konflikty na większą skalę. To wszystko jest straszne, ale na tyle odległe i w jakiś sposób abstrakcyjne, że nie burzy naszego świata. Kiedy jednak czytamy o ludziach, sąsiadach, którzy jednego dnia rozmawiają ze sobą z uśmiechem, a następnego jedni drugich z olbrzymią zaciętością tropią po to, by zabić – to nam już burzy światopogląd. To coś niepokojącego, coś poza utartymi schematami. To nie działanie w afekcie, to zaplanowane polowania, z zimną krwią, w jednym celu. Dodatkowo robili to prawie wszyscy – nie były to jednostki, ludzie, po których spodziewalibyśmy się takiego zachowania, wyrzutki czy bandyci. Mordowali porządni obywatele, dobrzy ludzie, głowy rodzin, ojcowie, mężowie, bracia. To chyba jest najbardziej uderzające, bo prowadzi do nieuchronnego pytania – do czego zdolny jest człowiek? To pytanie, które nie zna ani rasy, ani geografii, po lekturze książek Hatzfelda zostanie z wami na długo i nie pozwoli spokojnie spać w nocy.
Hatzfeld temat zbadał naprawdę bardzo wszechstronnie – rozmawiał z katami, rozmawiał z ofiarami, pokazał jak wygląda świat, w którym mordercy i ich ofiary mieszkają obok siebie już po ludobójstwie. W najnowszej książce, Więzy krwi idzie o krok dalej, choć przecież jest to naturalny ciąg dalszy. To, co się zdarzyło jest już historią, a czas się nie zatrzymał. Dzieci katów i ofiar dorosły i teraz one muszą układać sobie życie. Jak to zrobić, mając za ojca mordercę? Spotykając w szkole dzieci jego ofiar? Jak żyć ze świadomością, że twoi krewni zostali zabici przez twojego sąsiada? Czy pamiętać? Może jednak zapomnieć?
Żeby książka mogła wybrzmieć w całości i mieć taką siłę oddziaływania, jaką powinna mieć, trzeba przeczytać wcześniejsze książki Hatzfelda. Bo w Więzach krwi spotykamy bohaterów, których poznaliśmy w poprzednich częściach (jest też Englebert). To olbrzymia wartość dodana tej opowieści – możliwość śledzenia ich losów, zobaczenia jacy byli w różnych momentach swojego życia, co mówili kiedyś, a co mówią teraz, co się zmieniło, a co zostało takie samo… Autor oddaje głos swoim bohaterom – rozdziały z jego komentarzem są przeplecione wypowiedziami konkretnych osób, najczęściej nastolatków i tych, którzy w czasach ludobójstwa byli dziećmi. Opowiadają mu o swoim życiu, normalnym i typowym życiu nastolatków i młodych ludzi wkraczających w dorosłe życie. Mówią o szkole, lekcjach i stopniach, pierwszych miłościach, fascynacjach, o pasjach i radościach, o planach na przyszłość. Ale mimo tej pozornej beztroski, gdzieś w tle cały czas jest ludobójstwo, przeszłość przed którą nie można uciec. Co w takim razie z nią zrobić? Sposobów jest tyle, ilu rozmówców Hatzfelda. Każdy z nich ma swój, ale wszystkich łączy jedno – muszą oswoić przeszłość i wiedzą o tym. Jest to niesamowicie trudne i niesprawiedliwe, że ci, którzy nie mieli wpływu na wydarzenia, muszę ponosić ich konsekwencje. Ale to chyba stały element historii, a lektura Więzów krwi podkreśla nam to jeszcze bardziej.
Główne pytanie książki brzmi Co po ludobójstwie? To pytanie nie tyle nawet o to, jak żyć, bo na to trochę Hatzfeld odpowiedział już we wcześniejszych książkach. To pytanie o to, jak radzić sobie z przeszłością i jej demonami. Cieszę się, że Hatzfeld w dalszym ciągu pochyla się nad tym tematem. Mam wrażenie, że tylko on mógł zadać te pytania i tylko on ma szansę na nie odpowiedzieć. Jego książki to nieustająca opowieść o Rwandzie – o jej traumatycznej przeszłości i niewiadomej przyszłości. I o ludziach, dla których wielka historia jest osobistym dramatem i codziennością. To opowieść, którą trzeba znać.
♦
Może pora zacząć czytać reportaże.. Do tej pory raczej ich unikałam.
justmajka.blogspot.com
Pozostaje też, ze smutkiem, zastanawiać się, co byłoby, gdyby nie kolonizacja niemiecka faworyzująca Tutsi i dalsze wysiłki kolonizujące.