W tym roku na Walentynki napiszę Wam o mojej największej chyba miłości. Nie wiem, jak to zmierzyć, być może powinnam napisać najdłuższej – Australia pociągała mnie od kiedy pamiętam. Długo, bardzo długo był to związek czysto platoniczny, na odległość. Było mniej i bardziej intensywnie, lepiej albo gorzej, ale zawsze było. W szkole podstawowej napisałam list do ambasady australijskiej, żeby przysłali mi materiały o Australii. Jeśli przyjmę, że miałam wtedy 10 lat (zupełnie nie pamiętam, kiedy to dokładnie było) – czekałam ponad dwadzieścia lat z realizacją swojego marzenia. I najważniejsze, co chciałabym Wam dzisiaj napisać to to, żebyście Wy nie czekali tak długo. Choć ja zawsze wychodzę z założenia, że w życiu pojawia się wszystko w swoim czasie. Widocznie tak miało być, widocznie miałam pojechać na tę, a nie inną wycieczkę, widocznie teraz, a nie wcześniej. I cóż – wróciłam zakochana jak szesnastolatka w swoim pierwszym chłopaku.
O tym, czy jechać na wycieczkę zorganizowaną czy na własną rękę opowiem Wam w następnym wpisie. Dzisiaj opowiem o tym, gdzie byłam i co widziałam. Poniżej mapka poglądowa, nie do końca dokładna, bo mistrzem używania map Google nie jestem, ale widać, że zjechałam połowę kontynentu. Robi wrażenie, prawda?
Wszystkie wycieczki do Australii, jakie znajdziecie, są do siebie bardzo podobne. Jest kilka stałych punktów programu, które zawsze będą – Sydney, Uluru, Wielka Rafa Koralowa. Wycieczki różnią się między sobą szczegółami, które nie są aż tak istotne przy pierwszej wizycie. Australia jest większa niż Europa – nie da się jej zobaczyć czy zwiedzić podczas jednego wyjazdu (chyba że trwa trzy lata). To jedna z pierwszych rzeczy, jakie trzeba ogarnąć w swojej głowie – nie zobaczysz wszystkiego, nie zobaczysz nawet jednej dziesiątej, trzeba się z tym pogodzić jak najszybciej.
Swoją australijską przygodę rozpoczęłam oczywiście od Sydney. To miasto, które da się kochać i robi naprawdę dobre pierwsze wrażenie. Najpierw obejrzałam je z góry, z Sydney Tower, potem dwa dni włóczyliśmy się po jego ulicach. Oceanarium, Harbour Bridge, Opera, ogród botaniczny, The Rocks – na każdym kroku byłam zachwycona! Podejście i możliwość dotknięcia takiego symbolu jakim jest Opera było niesamowitym przeżyciem. Dopiero wtedy chyba do mnie dotarło, że naprawdę jestem w Australii. Popłynęłam również promem na Manly, gdzie zjadłam pierwszego australijskiego steka i szalałam po plaży, mając w świadomości to, że w Polsce jest styczeń i zima. Polecam!
Po Sydney przyszedł czas na Góry Błękitne. Po drodze wstąpiliśmy do Featherdale Wildlife Park, gdzie pierwszy raz można było zobaczyć kangura czy koalę. Jeśli chcecie koalę potrzymać, tutaj nie ma takiej możliwości – można jedynie stanąć obok niego, trzymając go lekko za boki. Zdjęcie robi się na sztucznym tle, co powoduje, że każdy, kto potem je zobaczy pyta się, czy koala jest żywy. Jest lepsze miejsce do zrobienia sobie zdjęcia z koalą, ale o tym później. Same Góry są obłędne! Można w nich pewnie spędzić wiele czasu, niestety my go nie mieliśmy. Mimo wszystko wrażenia są ogromne – góry naprawdę są błękitne, zapach oszałamiający, widoki zapierające dech w piersiach, a na Trzy Siostry można by patrzeć i patrzeć. Dodatkowe atrakcje urozmaicają czas – jazda najbardziej stromą kolejką torową na świecie oraz drugą Katoomba Scenic Skyway.
Drugim przystankiem było Melbourne. Z całej wycieczki będzie mi się chyba kojarzyło najgorzej, bo było najzimniej. Musiałabym chodzić w bluzie, a to było mocno nie do przyjęcia w Australii! Samo miasto po Sydney wypadło blado, choć zdecydowanie ma swoje mocne punkty. Wydaje mi się, że trzeba w nim spędzić więcej czasu, by je poznać i pokochać. Mimo że w Melbourne były aż trzy noclegi, dnie spędzałam poza miastem, nie było więc szansy, żeby się zaprzyjaźnić. Ale za to właśnie tutaj spotkałam swojego pierwszego australijskiego pająka! Pierwszego… i jedynego! Więc jeśli boicie się jechać do Australii ze względu na pająki – naprawdę nie ma czego się bać.
Noce w Melbourne a dni poza – jeden na Great Ocean Road, z przystankami w lesie deszczowym Otway, Apollo Bay i Lorne. Podziwiałam Dwunastu Apostołów, London Bridge i inne formacje skalne. Widoki przepiękne, jedyny minus tak bardzo turystycznych miejsc to ilość ludzi, z którymi się zetkniemy na miejscu. Potrafi to mocno dać w kość, choć wiadomo, że grunt to odpowiednie nastawienie. Drugi dzień spędziłam w parku narodowym Wilsons Promontory. Tam właśnie jest szansa, żeby zobaczyć kangury na wolności – gdzieś tam w krzakach się chowały, ale do idealnego obrazka stad kangurów skaczących przy zachodzie słońca było daleko. Samo miejsce przepiękne i również warte eksplorowania przez wiele dni. Na koniec dnia wzięliśmy udział w paradzie pingwinów i to chyba była jedyna rzecz, która nie zrobiła na mnie wrażenia, a nawet więcej, spokojnie mogłabym ją ominąć. Idea jest dobra, ale wykonanie mnie w ogóle nie przekonuje. Miejsce, w którym pingwiny wychodzą z wody i docierają do swoich gniazd zostało obudowane tak, aby ludzie mogli to obserwować. Tylko, żeby jeszcze ludzie umieli się zachować! Miałam wrażenie, że te biedne pingwinki są w potrzasku, a już z pewnością nie miało to nic wspólnego ze spokojem i szacunkiem do zwierząt, jakimi reklamuje się to wydarzenie. Najlepiej by zrobili zabraniając dostępu do tego miejsca całkowicie.
Z Melbourne był przelot do bazy pod Ayers Rock. Cóż, ja na to właśnie czekałam – powietrze gorące jak w piekarniku, czerwona ziemia, pusta przestrzeń aż po horyzont, jechanie 5 godzin prostą drogą. To outback najbardziej zawładnął moim sercem. Uluru, Kata Tjuta, Kings Canyon – to miejsca absolutnie wyjątkowe. Spać kładłam się po północy, wstawałam o 4 na wschody słońca i spacery krawędzią wąwozu. Niezapomniane widoki i przeżycia. Do tego mieliśmy jeszcze fantastycznego kierowcę-przewodnika, który opowiadał o kulturze aborygeńskiej z taką pasją, że z miejsca się w niej zakochiwałeś. Muszę wspomnieć też o dwóch ważnych rzeczach, które potwierdziły to, że wybrałam dobre biuro podróży. Po pierwsze nie było w ogóle mowy o wspinaniu się na Uluru, nie padła nawet taka propozycja, co mnie bardzo ucieszyło (a od października 2019 roku będzie to w ogóle zakazane!). Po drugie nie pojechaliśmy do centrum kultury aborygeńskiej Tjapukai (w Cairns), nasz przewodnik szczerze przyznał, że to wydmuszka, stworzona na potrzeby turystów. Szanuję takie wybory! To też pokazuje, że jadąc z biurem, nie stajemy się automatycznie bezmyślnymi turystami. Warto wybierać dobrze!
O Uluru mogłabym Wam pisać jeszcze długo, gdybym tylko umiała przelać te wszystkie emocje, które siedzą we mnie. Zamiast tego idźmy dalej. Kolejnym przystankiem było Alice Springs – miasteczko pośrodku niczego, samo centrum kontynentu. Nie wiem dlaczego, ale wyobrażałam je sobie nieco inaczej. Niestety nie było zbyt wiele czasu, by je dokładnie zwiedzić, choć klimat dało się odczuć. To jedyne miejsce na całej trasie, gdzie tak bardzo widoczna była działalność białego człowieka w Australii i jej efekty. To tu można spotkać najwięcej Aborygenów, to tu można zaobserwować awantury na ulicach, wyganianie Aborygenów z barów czy sklepów, omijanie ich przez białych turystów szerokim łukiem. Nie wyobrażam sobie pojechania do Australii i nie zmierzenia się z tym tematem – Alice powinno być obowiązkowym przystankiem na trasie każdej wycieczki, bo to zupełnie inna Australia niż miasta na wybrzeżu. Taka trochę bardziej prawdziwa.
Wiecie, co mi jeszcze najbardziej pasowało? Jazda samochodem przez outback. Te setki kilometrów bez żadnego innego samochodu, zatrzymywanie się na stacjach benzynowych, gdzie każdy jest miły, uśmiechnięty, pyta się skąd jesteś i opowiada historię swojego życia. Chwilowy odpoczynek i dalsza podróż, znowu przez tak naprawdę monotonny krajobraz, a jednak tak bardzo różny. Ten stan, kiedy jesteś w ciągłej podróży. Niby jedziesz dokądś, masz jakiś cel, ale jest on na tyle odległy, że wydaje się nierealny. W takiej podróży jest tylko tu i teraz, znika czas, znikają obowiązki i powinności, znika jutro. Ja to uczucie cudownej wolności tylko musnęłam, bo przecież miałam całkiem konkretny rozkład jazdy, ale i tak zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Mogłabym być włóczęgą.
Po outbacku przyszedł czas na Cairns i tropiki. Zdecydowanie to nie jest miejsce dla każdego – ktoś, kto nienawidzi gorąca i wilgotności uzna, że to piekło na ziemi. Dla mnie miasto ma swój urok – znowu basen w środku miasta, wielkie nietoperze latające nad głowami tak, że czujesz się jak w Gotham City, grile przy plaży. I co najważniejsze – Cairns jest doskonałą bazą na wypad na Wielką Rafę Koralową. To była jedna z niewielu rzeczy, których nie byłam pewna – chciałam bardzo, ale przecież ja bez okularów niewiele widzę. Zamiast zobaczyć rafę, utopię się i tyle będzie. Musiałam jednak spróbować – ostatecznie nie wiem, czy nurkowanie jest moim ulubionym zajęciem, ale było warto! Widoki są obłędne (nawet dla takiego ślepca jak ja) choć kolorowej rafy znanej ze zdjęć już dawno nie ma. W każdym razie jeśli będziecie mieć okazję, nie wahajcie się ani chwili, nawet jeśli umieracie ze strachu. To ten moment, kiedy naprawdę warto przełamać samego siebie.
Następnego dnia wybraliśmy się do Kurandy. To miasteczko położone w lasach deszczowych i jak na lokalizację przystało, oczywiście padało. Ale co to był za deszcz! Po trzech minutach dłonie miałam w takich stanie, jakbym tydzień siedziała w wannie. Kuranda kusi cudownym hippisowskim klimatem, tam też można potrzymać misia koalę do zdjęcia, zajrzeć do motylarni czy zjeść steka w hotelu z XIX wieku. Przez pogodę odpadł nam spacer po lesie deszczowym, ale skorzystaliśmy z dwóch kolejek. Skyrail Rainforest Cableway, gdzie podczas jazdy można było obejrzeć las deszczowy z góry (i niesamowity wodospad Barron Falls – mieliśmy szczęście, bo przewodnik mówił, że jak był ostatnim razem, to prawie w ogóle nie było wody!) i Kuranda Scenic Railway, 127-letnią kolejką, która przejeżdża przez najbardziej zapierające dech w piersi krajobrazy.
Na koniec zostało Brisbane. Nie umiałabym wskazać miejsca, które podobało mi się najbardziej z całej wycieczki, ale przy Brisbane mocno bym się zastanawiała. To miasto zdecydowanie ma coś w sobie – może to te plaże w samym centrum? Może to Lone Pine Koala Sanctuary, miejsce, gdzie można potrzymać koalę i posiedzieć z kangurami na trawie? A może po prostu byłam już wtedy sentymentalnie nastawiona, bo wiedziałam, że to już koniec?
Tak wyglądał mój wyjazd jeśli chodzi o miejsca. Tak naprawdę mogłabym o każdym z nich zrobić osobny wpis, ale nie chcę już przesadzać 😉 Ba, o samym jedzeniu mogłabym zrobić wpis, o pogodzie, o ludziach, o zwierzakach… Jeśli macie jakieś pytania, śmiało piszcie w komentarzach. Miałam dużo szczęścia, jeśli chodzi o pogodę – tam gdzie miało być słońce, było, tam gdzie miało padać, padało. W Australii było teraz wiele powodzi, rzeki powylewały, krokodyle chodziły po ulicach, ludzie tracili domy. Ominęliśmy to wszystko, każdy punkt programu został zrealizowany. Poznałam świetnych ludzi, trafiłam na dobrego przewodnika, a najważniejsze to to, że oswoiłam Australię. Wiem, że spokojnie mogę wrócić tam sama, że nie ma czego się bać, a już na pewno nie trzeba słuchać tych, którzy rozmowę o Australii zaczynają od pająków. Bolą mnie oczy od tego piękna, boli mnie dusza, bo nagle nie wiem, co zrobić ze swoim życiem.
Zrealizowałam swoje marzenie. Czas na następne. Tylko które wybrać?
Uff pocieszyłaś mnie z tymi pająkami 🙂 A podróż epicka… teraz zbieraj na wycieczkę po drugiej połowie kontynentu 🙂
Piękna wycieczka! Oglądałam Twoje instastory i cieszyłam się na każde następne zdjęcie! Ja też po każdym wyjeździe mam takie dylematy i się zastanawiam, czy na pewno żyję takim życiem, jakim chcę… Po jakimś czasie wpadam w stare tory, ale i tak wiem, że muszę znowu pojechać, znowu poczuć, że jest tylko tu i teraz. To teraz bez biura, na dłużej do outbacku? 🙂
A i zapomniałam dodać – jestem bardzo dumna, że zanurkowałaś. Być w Australii i nie zobaczyć Wielkiej Rafy Koralowej byłoby wielką stratą. Czy kombinezon był potrzebny ze względu na zimno? 🙂 Ja w ogóle z pływaniem jestem na bakier i boję się zanurzyć głowę pod wodę, ale wiem, że tak jak Ty bym się w tym miejscu przemogła. Brawo! To też jedno z moich marzeń – mam nadzieję, że zdążę zobaczyć zanim rafa wyginie 🙁
Sądząc po jej wyglądzie, trzeba się spieszyć. Ubranko było potrzebne bardziej że względu na meduzy i inne stworki, które mogą zrobić krzywdę, choć przy drugim nurkowaniu widziałam ludzi normalnie w kostiumach. Jeśli ktoś jest bardzo obrzydliwy, warto mieć swoje plus maskę, bo jednak świadomość że zakladasz to po wielu, wielu innych turystach robi swoje. A ubranko dostajesz mokre, więc zakładanie go po raz pierwszy też nie nalezy do najprzyjemniejszych. I dziękuję! Też jestem z tego bardzo dumna – wcale nie byłam pewna, że to ogarnę!
Wspaniały post o fantastycznej wycieczce! Bacznie obserwowałam Twojego instastory kiedy byłaś na wyjezdzie i przesliczne zdjecia zrobiłaś naprawdę! Czekam na ten post o tym czy lepiej jechać samemu czy z biurem, bo sama mam taki dylemat i chciałabym poznać Twoją opinie w tym temacie ☺️
Pozdrawiam!!
Świetnie się czytało ten wpis. Aż człowiek nabiera ochoty, żeby samemu wybrać się w taką podróż 🙂
Będę polecać do upadłego! 😀 Mam takie poczucie, że jak ja pojechałam, to każdy może! 🙂