Zaskakująco dużo z Was pytało się mnie, czy pojechałam sama czy z biurem, a jeśli z biurem to z jakim i czy polecam. To wbrew pozorom nie jest łatwe pytanie, bo na ocenę biura składa się tyle różnych rzeczy, niektórych bardzo unikalnych i przypadkowych, że nie sposób tego ocenić obiektywnie. Wystarczy mieć szczęście albo pecha i już nasza ocena będzie zaburzona.
Najważniejsza sprawa tyczy się jednak tego, czy jechać samemu czy z biurem? Ludzie, którzy podróżują stereotypowo dzielą się na dwie główne kategorie – prawdziwy podróżnicy, którzy z pogardą patrzą na biura podróży, cały swój dobytek pakują w plecak i ruszają w świat, najchętniej autostopem. I ci drudzy, którzy o plecaku nawet nie słyszeli, pakują się w wielkie walizki, jedyne słuszne wakacje to all inclusive, a na propozycje wyjścia poza hotel reagują histerią.
Czasami mam wrażenie, że podróżowanie samemu i z biurem podróży również stawia się na dwóch skrajnych końcach, na siłę próbując deprecjonować jedno kosztem drugiego. Tymczasem sprawa jest prosta – i jeden sposób podróżowania, i drugi mają swoje wady i zalety. I od tego, co w danym momencie jest nam potrzebne, powinno zależeć jaki rodzaj podróżowania wybierzemy.
Ja podróżowałam i na własną rękę, i byłam na objazdówkach. I o ile podróżowanie samemu jest doświadczeniem ciekawym, cudownym pod wieloma względami, o tyle mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem fanką objazdówek. Uwielbiam ten powolny rytm, kiedy jestem gdzieś na własną rękę. Uwielbiam już w sumie etap planowania – szukania noclegów, sprawdzania dojazdów, patrzenia jakie atrakcje są możliwe, co warto zobaczyć, ile kosztują bilety i tak dalej. Naprawdę to lubię. Lubię też swobodę w podróży, kiedy zostawiam swoje życie w kraju, a przez kilka/kilkanaście dni mogę udawać, że jestem kimś innym. Swobodę, że nic nie muszę, a wszystko mogę. Że nikt mi nie mówi, co mam robić, że nie mam żadnych terminów oprócz powrotnego samolotu, że mogę w jednym miejscu spędzić dowolną ilość czasu, poznać je dokładnie, poczuć, jak wygląda w nim prawdziwe życie.
Ale objazdówki też uwielbiam, mimo że są zupełnym przeciwieństwem tej swobody, o której pisałam powyżej. Przede wszystkim są doskonałą opcją dla osób, które nie czują się na siłach jechać same. Powody mogą być różne – nigdy sami nie podróżowali, nie znają języka, boją się, że sobie nie poradzą, nie lubią organizować całej logistyki wyjazdu, nie mają z kim jechać, a nie chcą sami, i tak dalej i tak dalej. Ja do Australii pojechałam z biurem po to, żeby oswoić kontynent. Australijskie odległości trochę mnie przerastały i wcale nie byłam pewna, że sama sobie dam radę. Może byłam pod tym względem tchórzliwym pesymistą, dodatkowo leniwym, ale wydawało mi się, że jeśli Australia to musi to być jakaś większa, skomplikowana operacja.
Na objazdówkę jedzie się też z wygody – wszystko mamy podane pod nos, trzeba się tylko stawić na zbiórkę o określonej godzinie i jechać. Nic nas nie interesuje – ani bilety, ani transport, ani rezerwacje czy noclegi. Wszystko jest załatwione, a my możemy skupić się tylko i wyłącznie na zwiedzaniu. Dla mnie objazdówki mają jeszcze jedną zaletę – intensywność. To jednocześnie jest również wada, bo ktoś mi powie, że ja wcale tej Australii to nie zobaczyłam, przez dwa tygodnie przemieszczając się po niej sprintem. Faktycznie, w każdym miejscu byliśmy przez chwilę, ale dzięki temu byłam w dużej ilości miejsc. Na własną rękę z pewnością bym tyle nie zobaczyła, nie miałabym motywacji, żeby codziennie wstawać o 4,5 czy 6 rano. A tak pobieżne nawet odwiedzenie tylu miejsc dało mi całkiem niezłą perspektywę na to, gdzie ewentualnie chciałabym wrócić, co jeszcze zobaczyć, a w które miejsca nie muszę wracać, bo takie też są. Lubię czasami się tak sponiewierać i przez dwa tygodnie być aktywnym do granic możliwości, by jak najlepiej wykorzystać ten czas. Z tego powodu objazdówki też nie są dla każdego – to nie jest typ wycieczki dla ludzi, którzy jadą na urlop poleżeć, którzy chcą się wyspać i odpocząć. Objazdówki to ciężki kawałek chleba – codziennie rano trzeba wstać, nie ma jak rozpakować walizki, bo najczęściej codziennie śpi się gdzie indziej, codziennie człowiek się przemieszcza, często na duże odległości. To intensywne wyjazdy, z bogatym i ambitnym programem, nastawionym na ludzi, którzy chcą zobaczyć jak najwięcej. Mi to bardzo odpowiadało i szalenie się cieszę, że przez 17 dni mogłam doświadczyć i dotknąć tylu różnych obliczy Australii. Tak jak mówię – sama w życiu bym tyle nie zobaczyła.
Dodatkowym plusem objazdówek są przewodnicy. Oczywiście warto zwiedzać na swoją rękę, ale ja na przykład bardzo lubię być w kraju z kimś, kto był tam wcześniej. Można usłyszeć ciekawe historie, dowiedzieć się nowych rzeczy (choć jeśli chodzi o Australię, naprawdę ciężko było mnie czymś zaskoczyć). Gdybym podróżowała sama, może poznałabym kogoś z miejscowych. A może nie. Będąc na tej wycieczce najciekawsze historie usłyszałam od naszych kierowców, którzy jednocześnie byli przewodnikami. Ten, który nas oprowadzał po Uluru był niesamowity! Poza tym wiecie – dobry przewodnik, który był już wcześniej kilka czy kilkanaście razy w danym miejscu potrafi wiele pomóc, doradzić, co zobaczyć, gdzieś pójść, gdzie zjeść,na co zwrócić uwagę. To takie rzeczy, których w papierowym przewodniku nie wyczytacie, a na własną rękę też możecie ominąć, zwłaszcza, jeśli jesteście w jakimś miejscu pierwszy raz.
Ja wybrałam biuro Logos Travel i mogę je z czystym sumieniem polecić. Na moim wyjeździe wszystko odbyło się idealnie, nie było żadnych wpadek ani nieprzyjemności. Kiedy przejrzycie sobie ich katalog, zobaczycie, że mają sporo wyjazdów dla biegaczy – to bardzo fajna opcja. Gdybym biegała, właśnie w taki sposób jeździłabym na maratony po całym świecie. Żeby ocenić biuro całościowo, pewnie musiałabym pojechać na kilka innych wycieczek, ale Australia była udana na 100 procent.
Można gardzić objazdówkami, ale uważam, że stanowią doskonałą okazję do podróżowania dla osób, które nie czują się na siłach podróżować samemu. Wiele osób pisało do mnie, że Australia jest również ich marzeniem, ale wydaje się bardzo odległa. Mi też się taka wydawała. Okazało się, że i owszem, jest odległa w sensie geograficznym, ale jest naprawdę do ogarnięcia. A jeśli nie chcecie ogarniać samemu – jedźcie z biurem. Tylko wybierzcie dobrze i jedźcie na objazdówkę z pełną świadomością, z czym taka wycieczka się wiąże, żeby potem nie być czymś zaskoczonym. A potem, jeśli się zakochacie – wracajcie już na własną rękę. Ja właśnie tak zamierzam zrobić.
dobrze że piszesz i to jeszcze o podróżach ! :)) mam na swoim koncie podróże z plecakiem na własną rękę i te z biurem …. te pierwsze nazywam podróżami te drugie wycieczkami 😉 Australia nigdy nie była na mojej liście, jednak zapewne jest wspaniała. pozdrawiam ciepło. asia
Dobry podział! ;D
Super tekst i bardzo zdrowe podejście do “objazdówek” ;). Istotnie tak jest, że albo ktoś jedzie z biurem podróży albo na własną rękę, z zwolennicy obu sposobów podróży walczą zażarcie! 🙂 Osobiście polecam samodzielne wyjazdy nawet w kompletnie nieznane, dalekie miejsca (marzy mi się taki wypad do Argentyny, tylko kasowo mi się nie zgadza, dlatego zamiast tego latam na drugą stronę globu tę wschodnią ;P). Ale fajnie, że trafiłaś na dobrze zorganozowane, profesjonalne biuro i przewodnika. Oby tak dalej! 🙂
Do Australii to już na pewno wrócę sama. Ale z objazdówek też pewnie nie zrezygnuję 😀
A ja mojemu Twój blog pod nos podstawie. Niech się pozytywnie nastawia.
Kto wie, może na emeryturę pojedziemy
Ja lubię jeździć sama nigdy nigdzie nie byłam z biurem podróży.
Chociaż kusi, czasem da się trafić na dobrą ofertę j wychodzi lepiej niż na “własną reke”. Ale trzeba traaafić