Na zawsze w lodzie

Beattie Owen , Geiger John || Tłumaczenie Aleksander Gomola

Wielokrotnie już pisałam, że uwielbiam serię Mundus Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Chyba mogę powiedzieć, że zwiedziłam z nimi cały świat, dowiedziałam się mnóstwa, mnóstwa rzeczy, niektóre tytuły stały się moimi ulubionymi. Co ciekawe – nie zawsze to temat mnie najbardziej interesował. Czasami wystarczyło, żeby książka była wydana w tej serii, żebym chciała ją przeczytać. Choć w przypadku Na zawsze w lodzie. Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina w ogóle nie trzeba było mnie do niczego namawiać – wiecie, że arktyczne klimaty są mi bardzo bliskie i czytam wszystko, co tyko mogę o polarnych wyprawach.

Wyprawa Johna Franklina z 1845 roku zapisała się w historii jako chyba najbardziej tragiczna wyprawa. Ze 129 członków ekspedycji nie przeżył nikt. Przez długie lata nie wiadomo było do końca, co w ogóle się wydarzyło – wraki statków odnaleziono dopiero w latach 2014 i 2016, mimo że pierwsza wyprawa poszukiwawcza wyruszyła już w 1848 roku. Łącznie odbyło się aż 27 wypraw w celu odkrycia, co stało się z Johnem Franklinem i jego załogą. Historia tych wypraw jest równie ciekawa jak sama wyprawa Franklina – niejednokrotnie dowódcy musieli się wycofywać, bo znajdowali się w fatalnym położeniu i już tylko cienka granica dzieliła ich od kolejnej tragedii. Każda kolejna wyprawa odkrywała drobne rzeczy – a to jakiś szkielet, a to pozostałości obozu, a to jakieś przedmioty. Dwie sprawy nadają koloru tej historii – postać żony Johna Franklina, lady Jane Franklin, która po zaginięciu była głównym motorem sprawczym organizacji kolejnych wypraw. Gdyby nie ta kobieta, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Po drugie – dosyć wcześnie odkryto ślady… kanibalizmu. Opinia publiczna zadrżała, a kolejne poszukiwania stanęły pod znakiem zapytania. Jakże to! Porządny angielski dżentelmen nigdy nie zjada drugiego człowieka, choćby nie wiadomo, w jak trudnym położeniu się znalazł. Okazało się, że jednak zjada, i o ile dzisiaj nie jest to dla nas wielka kontrowersja (potrafimy zrozumieć, że w pewnych sytuacjach naprawdę nie ma wyjścia, choć nie jest to przyjmowane lekko), to dla ówczesnych ludzi musiał to być szok. Lady Jane Franklin mogła się pocieszać jedynie tym, że John Franklin zmarł, zanim doszło do jedzenia ludzi.

Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się, kiedy słyszymy o tej ekspedycji brzmi Jak to możliwe, że zmarli wszyscy członkowie? Wszystkich 129 marynarzy? Oczywiście wyprawa arktyczna wiązała się wtedy z niewyobrażalnymi trudnościami (ja mam wielki podziw dla każdego jednego człowieka, który decydował się płynąć na taką wyprawę), z wieloma zagrożeniami. Nie wiadomo było, co powoduje szkorbut, nie było odpowiednich sposobów przechowywania żywności (choć właśnie wynaleziono konserwy), nie wszyscy dowódcy rozumieli, że należy się wzorować na ludach, które zamieszkują arktyczne tereny, by mieć choć cień szansy, żeby przetrwać. Historia wypraw arktycznych to długa historia porażek, niepowodzeń i śmierci, choć oczywiście przeplatanych sukcesami i osiągniętymi celami. Ale w wyprawie Johna Franklina było wiele tajemnic i niejasności – wydawało się, że to nie zimno zabiło marynarzy.

Groby trzech uczestników wyprawy, ekshumowanych potem przez Beattiego

Owen Beattie, profesor antropologii w 1981 roku zorganizował wyprawę w celu znalezienia przedmiotów i szczątków, które można by zbadać nowoczesnymi metodami kryminalistycznymi. To miało przynieść ostateczną odpowiedź – dlaczego 129 osób zmarło? A kila z nich jeszcze na statku, pełnym zapasów. Książka Na zawsze w lodzie przeprowadza nas przez wszystkie aspekty tej historii – dlatego jest taka wspaniała! Poznamy historię wypraw arktycznych, oczywiście bardzo pobieżną, ale na tyle dokładną, żeby zrozumieć ludzi, którzy wyruszali na takie wyprawy i poczuć te wszystkie emocje, które temu towarzyszyły. Beattie opisuje wyprawę Franklina, poświęca sporo miejsca na wyprawy poszukiwawcze i na ich wyniki. A te potrafią naprawdę zaskoczyć – no bo wyobraźcie sobie, że jesteście gdzieś, gdzie jest zimno, Was statek utknął w lodzie, nie macie szans na żaden ratunek znikąd, jedyna rzecz, jaka daje jakąkolwiek szansę na przeżycie, jest morderczy marsz w głąb lądu. W takiej sytuacji uczestniczy wyprawy ciągnęli łódkę (na saniach), w której były: buty, jedwabne chusteczki, karnisze, srebrna zastawa, perfumowane mydło, gąbki, pantofle, szczoteczki do zębów i grzebienie, sześć książek, w tym Biblia. Jedynymi zapasami żywności były herbata i czekolada. Fascynuje mnie stan umysłu ówczesnych ludzi.

Ciekawostka – na każdym statku z wyprawy Franklina zdołano upchnąć pokaźną biblioteczkę – na Erebusie było 1700 woluminów, a na Terrorze 1200.

Ale wracając do Beattiego. Książka składa się z dwóch części – pierwsza jest bardziej historyczna, druga skupia się na współczesnych badaniach i wnioskach, jakie z nich wypływają. Okazuje się, że świeży wynalazek konserw (tak świeży, że otwieracz do nich wynaleziono kilka lat później) był przysłowiowym, ołowianym gwoździem do trumny. Być może losy wyprawy były i tak przesądzone, ale śmiertelne zatrucie ołowiem na pewno nie pomogło. To, co robi największe wrażenie, to ekshumacja trzech członków załogi Franklina przeprowadzona przez zespół Beattiego. Możemy zobaczyć zdjęcia ludzi, którzy zostali pochowani w wiecznej zmarzlinie 138 lat temu i praktycznie spojrzeć im w oczy. Bardzo mocne, mocne wrażenie!

To taka książka, którą warto przeczytać! A jak już przeczytacie, to warto sięgnąć do powieści Dana Simmonsa Terror, a potem jeszcze obejrzeć serial.