Do znudzenia będę Wam powtarzać, że kocham i uwielbiam astronautów. Z wielu powodów, ale jednym z głównych jest to, że to tacy mądrzy i poukładani ludzie. Szaleni, owszem, ale jednocześnie to najbardziej zdroworozsądkowi ludzie, o jakich czytałam. Być może ma na to wpływ perspektywa, z jaką patrzą na świat. A musicie przyznać, że pobyt w kosmosie ją zmienia. Podziwiam ich pewność, że chcą być astronautami, odwagę, zaciętość w dążeniu do celu, determinację, wysiłek włożony w naukę tych wszystkich potrzebnych rzeczy (a przecież jest ich mnóstwo od fizyki i mechaniki po rosyjski!).
Nie mogłam pominąć książki Jamesa Hansena. Biografia jednego z najsłynniejszych ludzi na świecie, jednego z najbardziej rozpoznawalnych zapowiadała się bardzo dobrze. A mój tekst o niej należy do tych rzadkich, które pojawiają się na blogu – niezbyt pozytywny, a jednak jest. Ale nie mogłam nie napisać o niej. Armstrong to taka postać, że każdy ją zna, ale niewielu wie o nim coś więcej. Z przyjemnością zanurzyłam się więc w opowieść Hansena – ale niestety z każdą kolejną stroną czułam powiększający się dyskomfort.

Bo ja bardzo nie lubię laurek. Uważam, że takimi książkami, które kreują idealnych bohaterów autorzy robią więcej krzywdy niż pożytku. Bo Neil Armstrong był wyjątkowym astronautą, ale nie był idealny. Był tylko człowiekiem, który miał wady, popełniał błędy, nie ze wszystkimi się przyjaźnił, mógł być denerwujący, od imprez też nie stronił, a i jakieś zdrady gdzieś tam się przewinęły. Nikt nie jest idealny, nawet astronauci. A próby wmówienia mi, że jest inaczej, bardzo mnie denerwują.
Biografie nie powinny być pisane przez autorów zakochanych w swoich bohaterach. Hansen ewidentnie Armstrona uwielbia. We wstępie zaznaczył, że jego celem było napisanie rzetelnej biografii – ale moim zdaniem tego nie zrobił. Tom Wolfe w Najlepszych pisał, że Neil został wykreowany na złotego chłopca, symbol tego wszystkiego, co Ameryka powinna sobą przedstawiać. Hansen podtrzymuje ten mit, pisze o Armstrongu jak o człowieku idealnym, bez wad. Na każdej stronie praktycznie podkreśla, jaki był mądry, jaki wyjątkowy, jak zawsze był najlepszy, pierwszy w czymś albo jako jedyny coś potrafił. A nawet jeśli coś mu się przydarzyło, coś nie wyszło, pojawiło się coś, co mogło zagrozić jego perfekcyjnemu wizerunkowi – to zawsze była wina innych.
Najgorsze jest to, że po obejrzeniu kilku wywiadów z Armstrongiem, poczytaniu jego wypowiedzi, mam wrażenie, że on był zupełnie inny. Skromny, totalnie bez ego, przyjmujący to, co się wydarzy bez skargi, chcący po prostu latać w kosmos. Jedna sytuacja dobrze pokazuje to, o czym piszę. Armstrong nie cierpiał, kiedy nazywano go pierwszym człowiekiem. Mówił, że jeśli już, to powinno być pierwsi ludzie, bo przecież i Aldrin, i Collins byli z nim w tym samym czasie na Księżycu. A co robi jego biograf? Nazywa książkę Pierwszy człowiek, z pełną świadomością tego, że jego bohater nie chce być tak szufladkowany.
Jeśli chodzi o fakty, Hansen podał ich dużo i jeśli ktoś nie wie nic o Armstrongu, dowie się wiele rzeczy. Ale ja mam problem z tym, że informacje, które podaje nie wydają się prawdziwe. Mam wrażenie, że Hansen dopasował wszystkie wydarzenia, całą historię Armstronga tak, żeby na każdym kroku podkreślić jego wybitność i wspaniałość. W którymś momencie zasugerował nawet, że to właśnie dzięki niemu ludzie w ogóle latają w kosmos! Wszystkie niewygodne rzeczy pomija milczeniem albo zdawkowymi informacjami. Bardzo obcesowo została potraktowana pierwsza żona Neila. Opowieść o niej można by zamknąć w jednym, bardzo dziwnym zdaniu Janet nie rozpieszczała Neila, ale prała jego ubrania i szykowała posiłki dla całej rodziny. Po przeczytaniu tego zdania musiałam przerwać lekturę na chwilę. Potem autor wielokrotnie sugerował, że Neil dopiero przy drugiej żonie był prawdziwie szczęśliwy, a ta pierwsza po prostu nie rozumiała tak wybitnego człowieka. No nie. Takich rzeczy nie robi się w biografiach!
Ostatecznie jestem bardzo rozczarowana. To doskonały przykład na to, jak nie powinno się pisać biografii. Mam wrażenie, że dużo lepiej byłoby, gdyby Neil Armstrong napisał autobiografię. Bo może by i pominął złe rzeczy w swoim życiu, ale przynajmniej nie stawiałby się na piedestał. Są też plusy oczywiście – to kolejna opowieść o astronaucie, poznajemy szczegóły takiego zawodu, historię podboju Księżyca i amerykańskich programów kosmicznych. Jeśli kogoś interesują takie tematy – warto przeczytać! Trzeba mieć tylko w głowie to, że jeszcze się nie pojawił człowiek bez wad, i Armstrong na pewno nie jest pierwszym. To był wspaniały człowiek, z dużymi umiejętnościami, ciekawy i wyjątkowy – warto poznać jego historię. Gdyby tylko została opowiedziana obiektywnie i rzetelnie!
♦
Zupełnie inaczej odebrałam tę książkę i to, jak Neil został w niej przedstawiony. To pierwsza książka, w której w ogóle przybliżono mi jego postać i na jej podstawie wywnioskowałam właśnie, że Neil był świetnym inżynierem, bardzo skromnym człowiekiem, dla którego ważna była praca, nie osobiste sukcesy, ale miał okropny charakter jeśli chodzi o relacje rodzinne i to z jego winy rozpadło się małżeństwo z Janet, bo to on w ogóle nie dbał o ich związek. Nie odebrałam go jako człowieka bez wad.
Muszę przeczytać w końcu „Najlepszych” Wolfe’a.