Pamiętacie jak kiedyś pisałam Wam o tym momencie, kiedy różne książki nagle splatają się ze sobą, albo jedna rzecz odkryta w pierwszej książce nagle pojawia się w drugiej? Właśnie znalazłam coś takiego przy Golden Hill – zupełnie się tego nie spodziewałam i aż uśmiechnęłam się pod nosem. Wydawnictwo Poznańskie odkrywa przede mną bardzo ciekawych autorów. Ostatnio pisałam o biografii Roalda Amundsena Ostatni wiking. Klimaty polarne to coś, co mnie od dawna i mocno pociąga. Do przeczytania Golden Hill z kolei skłonił mnie opis fabuły oraz XVIII-wieczny Nowy Jork. A tu się okazuje, że autor Golgen Hill, Francis Spufford napisał wcześniej kilka książek non-fiction, a jego pierwszą była I May Be Some Time: Ice and the English Imagination, opowieść o brytyjskiej obsesji na punkcie regionów polarnych!!! Czy to nie jest książkowe przeznaczenie, powiedzcie? Tak właśnie odnajduję kolejne książki do przeczytania i w taki sposób dodaję książki do listy wydałabym, gdybym mogła.
Golden Hill to powieść stylizowana na XVIII-wieczny tekst. O takich tekstach wiem niewiele, więc nie ocenię czy stylizacja jest udana pod względem zgodności z ówczesnym językiem. Natomiast z punktu widzenia czytelnika jest jak najbardziej udana. W tym miejscu ukłony w stronę tłumacza Jędrzeja Polaka, który umożliwił zanurzenie się w XVIII-wieczny język polskiemu czytelnikowi. Lektura takiej powieści nie jest łatwa, zwłaszcza na początku. Kto nie docenia długich zdań, kwiecistych wyrażeń, dziwnych słów i zwrotów poczuje się zagubiony i szybko zrezygnuje z dalszej lektury. Pierwsze zdanie zajmuje 3/4 całej strony, zwroty typu dzień dobry, bo zaiste to dzień to dobry, wbrew deszczom i wichrom są na porządku dziennym, a czasami niektóre pojedyncze słowa przenoszą nas już w przeszłość. Nie jest to też książka, którą można czytać nieuważnie, wybiórczo, albo przekartkować. Nie, ją trzeba czytać powoli, uważnie, wczytywać się w każde piękne zdanie, żeby śledzić fabułę i jednocześnie cieszyć się językiem. Wymaga to pewnego czytelniczego wysiłku, ale jak zazwyczaj bywa, warto.
O ile sama fabuła jest ciekawa, to dużo ciekawsze wydają się czasy oraz miejsce, w jakim rozgrywają się wydarzenia. Richard Smith przybywa w 1746 roku do Nowego Jorku z Londynu. Nowy Jork był wówczas kolonią brytyjską, a będzie musiało minąć jeszcze trzydzieści lat, by coś się zmieniło w tej kwestii. Zamieszkiwało go koło 7 tysięcy osób, podczas gdy Londyn 700 tysięcy. Myślę, że to największe wyzwanie – wyobrazić sobie Nowy Jork oczami londyńskiego przybysza – jako zapadłą dziurę, w której, ku jego radosnemu zdziwieniu, można się jednak napić porządnej kawy. Opis miasta i ludzi w nim żyjących, tworzenia się społeczeństwa amerykańskiego, opartego na imigrantach z Europy, początki budowania imperiów gospodarczych i handlowych – to wszystko jest bardzo interesujące. Bohaterowie, których stworzył autor dorównują kroku miastu. Główny bohater, tajemniczy do prawie samego końca, wzbudza wiele emocji i nie można się zdecydować, czy to postać pozytywna, czy jednak negatywna. Łatwo sobie jednak wyobrazić sytuację, kiedy do miejsca, gdzie praktycznie znają się wszyscy, przybywa bogaty, młody człowiek, który nie mówi kim jest i co robi, tylko okazuje weksel na tysiąc funtów, żądając wypłaty tej fortuny. Spufford bardzo sprytnie przykuł czytelnika do swojej historii – niby nic się nie dzieje, a nie możemy doczekać się ciągu dalszego, niby wszystko jest jasne, ale tak naprawdę nic nie wiemy i nie wiemy też, czego możemy się spodziewać. Historia (i bohaterowie!) zaskakuje nas z rozdziału na rozdział, a zakończenie należy takich, których naprawdę trudno się domyślić.
Golden Hill ma wiele warstw, które trudno jednak omówić, nie zdradzając fabuły i tajemnic naszych bohaterów. Z jednej strony to wspaniały obraz amerykańskiego społeczeństwa i samego miasta. Z drugiej – czyta się tę powieść trochę jakby była sztuką teatralną, gdzie wszystko jest ciut wyolbrzymione i przerysowane, ale w zacnym celu. Po to, żeby odbiorca dostrzegł pewne schematy i zachowania, żeby móc z pewnych rzeczy się pośmiać, inne sobie uświadomić, na inne jeszcze spojrzeć z dystansu. Jeśli macie ochotę przenieść się czasie, bardzo polecam!
♦
Śliczna ta okładka <3
To ciekawe, że wtedy dysproporcja między miastami była aż tak duża. Ale te siedem tysięcy to w zasadzie niewielkie miasteczko – takie, w którym spora część osób się zna. Chciałbym literacko zajrzeć w ten Nowy Jork – nim jeszcze zaczęły go nawiedzać inwazje obcych i inne stwory 😉