Zdarzało się, że ktoś tam wżenił się do sąsiedniej wsi; bywało, że panowie ziemscy wymieniali się siłą roboczą, szczególnie w okresie letnim, kiedy roboty było co niemiara. Ale raczej nigdy nie opuszczano regionu, z którego się pochodziło. Toteż pomysł, czy nawet idea emigracji, wydawał się bardziej abstrakcyjny od wyprawy na księżyc. Bo księżyc czasem widać, a tamtej Ameryki nie.
Uwielbiam powieści, w których prawdziwe wydarzenia są bazą do opowiedzenia historii. Takie powieści zaspokajają moje dwie potrzeby czytelnicze – poznanie ciekawej historii i dowiadywanie się nowych rzeczy. Kiedy przeczytałam opis Tam, gdzie nie pada. Ballada o śląskim Teksasie, pomyślałam, że to jest niesamowita historia, której nie znam, a którą koniecznie poznać muszę! Do tego Michael Sowa jest Ślązakiem z Opolczyzny, doktorem fizyki i pracownikiem naukowym CERN, pisarzem i tłumaczem, co też mnie mocno zaintrygowało. Przeczytałam i zachwyciłam się, co wcale nie było takie oczywiste, bo książka bardzo różni się od tego, co czytam zwykle. Ale po kolei!
Tam, gdzie nie pada to opowieść o pewnej śląskiej wsi, która korzystając z okazji, wyemigrowała do Stanów. Tak, cała wieś! Wyobraźcie sobie, jaką inspiracją jest takie wydarzenie! Ile ciekawych ludzkich historii musi się w nim kryć, ile postaci, dramatów, emocji! Michael Sowa doskonale to wykorzystał, tworząc bardzo intrygujące postacie, ale jednocześnie bardzo swojskie. Znajdziemy to klasyczne typy, które kojarzą nam się z polską wsią – jest pańszczyźniany chłop, jest jego pan, jest wiejski głupek, sprytna dziewczyna, są wiejskie przekupki, których jedynym celem w życiu jest plotkowanie, jest pan gospodarz i jest ten jeden czarny charakter, który wszystko plącze i utrudnia.
Całą fabułę mamy podzieloną na trzy części – wydarzenia, które doprowadziły do wyjazdu, drogę do Stanów, przybycie na miejsce i układanie sobie życia na nowo. Każda z tych części dostarcza nam innych emocji i porusza inne struny w czytelniku. Niby prosta to historia, a autorowi udało się zmieścić w niej bardzo dużo zagadnień, problemów, pytań. Dlaczego cała wieś wyemigrowała? Jak wyglądało życie chłopów? Jak kształtował się światopogląd kogoś, kto całe życie żył w jednym miejscu? I to, co mnie najbardziej zainteresowało – ile odwagi i siły trzeba mieć, żeby zdecydować się na krok zmieniający wszystko. Druga część wrzuca nas w świat emigracji i pokazuje, jak się podróżowało w XIX wieku – dowiemy się na przykład, że w połowie XIX wieku przejazd koleją przez Niemcy z Opola do Bremy wiązał się z kilkoma problemami. Jak trzeba było się spakować, co można było ze sobą zabrać, jak przeżywali podróż ludzie, którzy po raz pierwszy widzieli pociąg czy tak olbrzymi statek. I jak znieśli tak długą podróż. Trzecia część to domknięcie – lądowanie w nowym świecie, początkowa obcość, nauka życia na nowo. Przy okazji możemy podejrzeć, jak wyglądały początki osadnictwa w Stanach, jakie przekręty się robiło przy rozporządzaniu ziemią i jaki był stosunek do emigrantów.
Największą zaletą tej książki, oprócz wykorzystania świetnej, prawdziwej historii, jest język. Do Stanów wyemigrowała śląska wieś, a więc jej mieszkańcy rozmawiają po śląsku. Autor śląski zmodyfikował trochę, żeby czytelnik nie znający tego języka poradził sobie z lekturą, w wielu miejscach wtrącał też słowa czysto śląskie. Na końcu książki znajdziemy słowniczek śląsko-polski. I jak nigdy nie myślałam o śląskim, tak teraz nabrałam ochoty, by się go trochę nauczyć. Jest genialny – lektura tej książki, mimo że nie najłatwiejsza, sprawiła mi olbrzymią radość. Zdania takie jak To się Moczygemba zdziwi, jak zobaczy, że takie mamlasy przyjadą Ameryka podbić albo Nie panikuj matka, tyn pieron fanzoli gupoty, widać za dużo żuru wcisł to tylko przykłady tego, co czeka nas podczas lektury! Fantastyczna sprawa!
Robota paliła mu się w rękach, to, co trzeba było zrobić, wykonywał prawie natychmiastowo. Nie dlatego, że był taki pracowity, tylko że mu się nie chciało. Tak, to prawda. Nie chciało mu się pracować, dlatego robił wszystko jak najszybciej, żeby jak najszybciej mieć to z głowy i móc odpoczywać
Chciałabym podkreślić jeszcze jeden aspekt historii. Mamy tam Marysię Poradę, dziewczynę ze wsi, o której nikt wysokiego mniemania nie ma i która jest przeznaczona na zamążpójście, jak wszystkie dziewczyny wtedy. To była jedyna droga, jedyne, co mogło je czekać. Marysia jest silną kobietą, która mimo że nie do końca ma wpływ na własny los, wyciska z niego wszystko, co tylko może. Jej życie, podzielone na to przed Ameryką i to po Ameryce wspaniale pokazuje ile zależy od okoliczności, ale też to, że trzeba umieć z nich skorzystać, jeśli się zmieniają na bardziej korzystne. Rzecz, która mocno zapadła mi w pamięć po lekturze.
A teraz fakty! Na Wikipedii przeczytamy, że Panna Maria to osada Górnoślązaków w południowej części Teksasu, położona niedaleko San Antonio. To najstarsza polska osada w Stanach, która została założona w 1854 przez emigrantów z Górnego Śląska, ze wsi Płużnica Wielka. A założycielem był naprawdę ksiądz Leopold Moczygemba. Autor wykorzystał postaci prawdziwe, ale oczywiście dorzucił też sporo od siebie.
Przeczytajcie, bo warto – historia emigracji całej wioski plus ciekawe postaci, poczucie humoru i śląski język sprawiają, że to jedna z najciekawszych powieści w tym roku!
♦