Dzisiaj jest premiera filmu Zjawa nakręconego na podstawie książki o tym samym tytule. Przeczytałam książkę i obejrzałam film, dlatego dzisiejsza recenzja będzie podzielona na dwie części. Najpierw oczywiście kilka słów o książce, ale nie mogę się powstrzymać przed napisaniem również paru słów o filmie.
Zjawa to jedyna powieść w dorobku Michaela Punke. Oprócz niej napisał jeszcze dwie książki – Fire and Brimstone: The North Butte Mining Disaster of 1917 (o katastrofie w kopalni z 1917 roku) i Last Stand (opisująca walkę George’a Birda Grinnella o zachowanie bawoła jako gatunku). Jestem bardzo ciekawa, czy Punke jeszcze coś napisze, i jeśli tak, to jaki temat weźmie na warsztat.
Temat Dzikiego Zachodu jest mu bliski i wydaje się naturalne, że właśnie taką scenerię mają wydarzenia rozgrywające się w Zjawie. Poza tym wychowywał się całkiem niedaleko miejsc, przez które przebiegał szlak Hugh Glassa. I o tym właśnie chcę wspomnieć na początku – Hugh Glass, główny bohater powieści jest postacią prawdziwą. Wszystko, co Punke opisał w powieści, miało miejsce naprawdę. Oczywiście, autor wyjaśnia różnice i miejsca w których dał się porwać własnej wyobraźni ( w końcu to powieść, a nie literatura faktu), ale duża część to prawdziwe przygody Hugh. Nie było trudne stworzenie ciekawej fabuły – życie Hugh nadawałoby się na trzy książki i trzy filmy, tak było barwne i pełne zaskakujących zwrotów akcji.
Punke stworzył perfekcyjną powieść dzikiego zachodu – męską, surową, oszczędną i konkretną. Wspaniale się to czyta – stylem pisania autor oddał idealnie warunki, jakie panowały wtedy na prerii. Fabuła jest podzielona na dwie narracje. Z jednej strony poznajemy przeszłość Hugh – od lat jego młodości, pełnej przygód – był żeglarzem, został porwany przez piratów i by uratować życie przyłączył się do nich, potem zbiegł, wędrował samotnie przez prerię, mieszkał wśród Indian. W jego życiorysie prawda miesza się z legendami. Z drugiej strony poznajemy Hugh w konkretnym miejscu w życiu, kiedy młodość ma już za sobą, a przed sobą kolejne przygody. Biorąc udział w wyprawie po skóry, zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia grizzly. Poturbowany okrutnie, zostaje pozostawiony na śmierć przez kompanów. Ale udaje mu się przetrwać, a jego dalszą egzystencję określa potrzeba zemsty. Opisy walki o przetrwanie, czołgania się w lesie, polowania i szukania pożywienia są wciągające, przerażające, mam ochotę napisać lepkie, bo dotykają czytelnika i gdzieś tam zostają już w nim na zawsze.
Moc tej książki jest w tym, że nie ma w niej żadnych uczuć i emocji. To perfekcyjnie oddaje ducha życia traperów i funkcjonowania na Dzikim Zachodzie w tamtych czasach. Rzeczy, które ludzie wtedy przeżywali nie mieszczą się nam dzisiaj w głowie i podchodzimy do tego bardzo emocjonalnie. Dla nich natomiast to była codzienność, innej nie znali. Oczywiście, z punktu widzenia jednostki, śmierć była tragedią, ale była też bardziej akceptowalna. Tak jakby ludzie zdawali sobie sprawę, że muszą zapłacić cenę za zdobywanie nowych ziem. Ponieść ofiarę. Traperzy, ludzie gór, westmani to byli mężczyźni najtwardsi z twardych. W ich życiu nie było miejsca na przeżywanie, zastanawianie się, analizowanie. Żyli bez żadnych zbędnych emocji, usprawiedliwiania się, uzasadniania swoich decyzji, bez uniesień i tłumaczenia, dlaczego tak, a nie inaczej. Robili to, co musieli, by przetrwać, nie było miejsca na sentymenty. Jeżeli wydarzyła się jakaś tragedia, wstawali, otrzepywali się i żyli dalej, bez oglądania się za siebie. Robili, a nie mówili.
I to Punke oddał znakomicie. Czytelnik otwiera oczy szeroko ze zdumienia, a główny bohater robi to, co musi, bez zbędnego przeżywania. Szalenie mi się to podoba. Zwłaszcza, że mimo braku analizowania uczuć (a może właśnie dzięki temu), książka aż kipi od emocji, czasami zdawałoby się, silniejszych u czytelnika niż u głównego bohatera. To wielka sztuka opowiedzieć o tak niesamowitym człowieku w tak surowy i mocny, a jednocześnie wielowymiarowy sposób. Nie ma pytań o dobro i zło. Nie ma rozważań nad moralnością postępowania i wyborów. A jednak te wszystkie rzeczy są w tej nieobecności bardziej zauważalne.
Książka jest określana jako opowieść o zemście. Ale i zemsta tutaj jest taka, jak wszystko inne – po prostu jest, wynika z wydarzeń, nie ma miejsca na zadanie pytanie, czy jest zasadna. Po prostu nie mogło być inaczej. Całą opowieść przenika fatalistyczny spokój – jedyna broń bezbronnego. Ta jasność czynów, oczywistość wydarzeń, świadomość następstw budują nam świat, który jest poukładany i zrozumiały, nawet jeśli jest brutalny i sprowadzony do najniższych ludzkich instynktów.
Jedyne moje “ale” do książki to zakończenie, które sprawia wrażenie, jakby było z zupełnie innej książki. Jakby autorowi już się nie chciało pisać i wymyślać, albo jakby nie wiedział, jak chce zakończyć tę historię. Coś w nim nie pasuje, choć z drugiej strony może to właśnie idealne podsumowanie całej historii?
To teraz parę słów o filmie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Dlaczego filmowcom nigdy nie wystarcza historia w książce? Dlaczego zawsze chcą ją ulepszyć i dodać coś od siebie? Bo co? Historia była za mało dramatyczna w książce? To, co w książce było siłą tej historii, w filmie zniknęło, ustępując miejsca amerykańskiej ckliwości. Po przeczytaniu książki, tego filmu nie da się oglądać. Owszem są piękne ujęcia. Ale są też sceny nie służące dokładnie niczemu. Powód zemsty w książce jest błahy, ale idealnie oddaje ducha Dzikiego Zachodu i to jest najmocniejszy punkt opowieści. Rzeczy błahe mogły kosztować życie. Zbędny sentymentalizm na Dzikim Zachodzie nie ma miejsca, właściwie żaden nie ma miejsca. W filmie dostajemy ładne widoczki, Leonardo DiCaprio, kilka scen sentymentalnych (po co?), kilka scen absurdalnie głupich, kilka scen dla prawdziwych mężczyzn i to wszystko. Mam wrażenie, że znowu niestety wygrał pomysł, że im więcej, tym lepiej i im bardziej dramatyczniej, tym ciekawiej, więc poupychajmy w filmie wszystko, na co wpadniemy. Szkoda, ogromna szkoda, bo historia jest porywająca. Gdyby tylko została zachowana zasada, że w tym przypadku im mniej, tym lepiej, im surowiej, tym szlachetniej, powstałoby arcydzieło. Tym bardziej, że pomysły były – film nakręcili w prawie 100% przy użyciu światła dziennego, po to, by widzowie bardziej wczuli się w historię.
Mam w głowie historię z książki i wiem, jak wyglądałby film, który mógłby mnie zachwycić. Zjawa w reżyserii Alejandro González Iñárritu też mogłaby być takim filmem, musiałabym tylko zmienić parę rzeczy i wywalić inne. Ogromna szkoda. Więcej już nic nie napiszę, bo musiałabym zdradzić pewne rzeczy, a nie chcę psuć Wam zabawy 🙂
♦
Za książkę serdecznie dziękuję
♦
◊ Mam ogromną nadzieję, że ktoś dostrzeże potencjał tej historii i zrobi z niej wspaniałą grę na miarę Red Dead Redemption. Życie Hugh Glassa to gotowy scenariusz na rewelacyjną grę! Niech ktoś ją zrobi! <3
♦
Dla porównania
◊ “Zjawa” na Myśli i słowa wiatrem niesione
◊ Szczere recenzje szczerze o “Zjawie”
No cóż, książki nie czytałem (jeszcze) choć miałem taki zamiar, ale kilka egzemplarzy recenzenckich zmieniło moje zamiary. Co prawda na pewno Zjawę przeczytam, wnioskuję jednak po Twojej recenzji, że historia książkowa jest nieco bardziej uszczuplona. No cóż, kino rządzi się swoimi prawami nic na to nie poradzimy, czasami reżyser dodaje coś od siebie by mieć pewność, że historia na pewno się sprzeda 😀 na to niestety nie ma ratunku…
O ile jestem w stanie zrozumieć wyrzucanie czegoś z historii (bo w filmie, wiadomo, wszystko się nie zmieści), to sytuacji, kiedy wywala się dobre, a dorzuca autorskie złe pomysły, już nie! Nie potrafię zrozumieć, dlaczego reżyser (albo ktokolwiek inny) doszedł do wniosku, że Hugh Glass, jako postać autentyczna i jego, przecież zadziwiające, życie, nie jest wystarczające, by sprzedać tę historię.
Tak to już jest, że nasze wyobrażenie filmu bardzo rzadko pokrywa się z wyobrażeniem reżysera, scenarzysty i całej reszty. A za recenzję bardzo Ci dziękuję – bardzo ciekawie się ją czytało. Również byłam zagorzałą fanką Maya swego czasu 🙂
Cała przyjemność po mojej stronie 🙂 Ja fanką Maya chyba w dalszym ciągu jestem 😉 Old Shatterhand już na zawsze pozostanie w mym sercu 😉
[…] powie. Na pewno znacie Ernesta Shackletona, być może kojarzycie Hugo Glassa, jeśli czytaliście Zjawę lub oglądaliście film, tak samo możecie znać Tami Oldham (film 41 dni nadziei) albo Arona […]
[…] się na filmowców. Na blogu znajdziecie kilka porównań książki i filmu – na przykład „Zjawy” czy „Siedem minut po północy”. Równie często zdarza się jednak, że film daje drugie […]