Książka 365 dni bez zapałek. Jak rok w australijskim buszu odmienił moje życie zdobyła mnie już samym tytułem. Jeśli jakaś książka ma w tytule słowo australijskie, od razu musi być moja 🙂 Wydawnictwo Kobiece ze spokojem i życzliwością odniosło się do mych maili, i tym sposobem opowiadam Wam właśnie o Claire Dunn.
Claire zrobiła to, co każdy z nas chciał zrobić na pewno chociaż raz w swoim życiu. Rzuciła pracę i dotychczasowe wygodne życie po to, aby zamieszkać w lesie, z dala od cywilizacji. Zrobiła to, bo czuła się zmęczona, wypalona, gdzieś zgubiła sens codziennej pracy. Dodatkowo, jako osoba wrażliwa na naturę, pragnąca ją chronić i żyć w zgodzie z nią, poczuła w pewnym momencie, że musi coś zmienić. Jeśli nie może zmienić świata, musiała spróbować zmienić siebie.
Nie każdy odczuwa tak silną więź z naturą. Nie każdemu brakuje bosych spacerów po trawie i śpiewu ptaków. Nie każdy zastanawia się, czy ma kontakt ze swoim prawdziwym ja. Zazwyczaj codzienność, wszystkie nasze sprawy tak bardzo wypełniają nam czas, że nie mamy kiedy zastanawiać się nad takimi rzeczami. Głupotami, jakby ktoś mógł powiedzieć. A jednak okazuje się to niezmiernie ważne dla nas, mimo że nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Claire wzięła udział w pierwszym rocznym programie przetrwania w naturalnym środowisku. Przez pierwsze pół roku uczestnicy brali udział w przeróżnych warsztatach (tropienie, polowanie, rozpoznawanie jadalnych roślin, rozpalanie ognia bez zapałek, wyplatanie lin). Kolejne pół roku będą zdani tylko na siebie. Obowiązują trzy zasady – nie wolno pić alkoholu, poza obozem mogą spędzić trzydzieści dni i przez tyle samo dni mogą przyjmować gości. Brzmi ciekawie czy strasznie? O ile umiem sobie wyobrazić satysfakcję z rozpalenia własnoręcznie ognia, przenikającą ciszę w nocy, która powoduje, że człowiek czuje się częścią wszechświata, radość z nabytych umiejętność i świadomości, że nie jest się zależnym od nikogo i niczego, to jednak rok w buszu mnie przeraża. Zdecydowanie wolę czytać o takich projektach, niż brać w nich udział, co tylko zwiększa mój podziw dla osób, które mają odwagę sprawdzić je na własnej skórze.
Claire pisze, że to było jak połączenie gry paragrafowej, której zakończenie zależy tylko od ciebie, telewizyjnych Ryzykantów, pustelniczego życia rodem z wizji Thoreau. O swoich doświadczeniach pisze w bardzo szczery i zajmujący sposób. Z jednej strony opowiada o organizacyjnych aspektach całego przedsięwzięcia, z drugiej skupia się bardzo na sobie, swoich uczuciach i wewnętrznych przeżyciach. Pierwszy aspekt jest bardzo zaskakujący. Okazuje się, by odciąć się od cywilizacji, najpierw trzeba z niej bardzo intensywnie skorzystać, a uczestnictwo w takim obozie surwiwalowym generuje niemałe koszty i surwiwalowe szaleństwo zakupowe. Trochę hipokryzja? Być może, ale ostatecznie liczy się chyba efekt końcowy. A ten jest taki, że Claire przez cały pobyt w buszu, nauczyła się i zrozumiała bardzo wiele rzeczy. Święty porządek przetrwania to znaleźć schronienie, znaleźć wodę, zdobyć ogień i pożywienie. Kiedy człowiek zostaje pozostawiony sam sobie i postawiony w sytuacji, w której znaczenie mają tylko jego instynkty i podstawowe potrzeby, otwierają się przed nim szersze perspektywy, więcej rozumie i dostrzega. Dzieje się to w sposób bardzo naturalny, wystarczy oderwać się od hałaśliwej cywilizacji i poddać się rytmowi natury.
Eksperyment, w którym wzięła udział Claire był zaplanowany. Nie było tam miejsca na niespodzianki, niebezpieczeństwa zagrażające życiu, całkowitą samotność (bo niby każdy miał swoje miejsce, ale w zasięgu zawsze byli inni uczestnicy obozu). Zawsze była szansa na odejście, zrezygnowanie. Tym bardziej cenna jest decyzja o pozostaniu, mimo trudności, problemów i chwil zwątpienia. Ostatecznie to nie opowieść o umiejętności przetrwania w buszu. To opowieść o poszukiwaniu samej siebie, odkryciu swoich granic, zrozumieniu siebie. Obserwujemy jak każdy z uczestników w inny sposób radzi sobie z zaistniałą sytuacją, choć najskrytsze uczucia i myśli zdradza nam tylko Claire.
365 dni bez zapałek. Jak rok w australijskim buszu odmienił moje życie to bardzo intrygująca lektura. Po przeczytaniu jej, nie mam ochoty rzucić pracy i zaszyć się w lesie, ale jestem pewna, że wyniosłam z niej coś cennego. Claire Dunn nie pragnie odkrywać przed nami prawd wszechświata, nie chce nas nawracać ani namawiać na porzucenie cywilizacji. Zabiera nas w swoją osobistą wędrówkę, możemy towarzyszyć jej w odkrywaniu siebie, a przy okazji być może odkryć coś cennego dla nas samych.
♦
Za książkę dziękuję
♦
Dla porównania:
◊ 365 dni… na tu-czytam…
◊ i u Moniki z A to ci…wynalazek!
♦
Moja droga, a czy wybierasz się z różowymi delfinami w ich amazońską podróż, z uroczą narracją Sy Montgomery? Myślę, że ta książka też Ci się spodoba. 🙂 O Claire Dunn już jakiś czas temu czytałam i chyba się skuszę, bo książki z naturą w roli głównej są niesamowite!
Różowe delfiny stoją na półce u mnie w pracy i patrzą się na mnie. Ale skoro polecasz, to jutro je chwycę! 🙂 A “365 dni” chyba będę oddawać z okazji Dnia Kobiet, zajrzyj wtedy, może akurat szczęście się uśmiechnie 😉
Koniecznie, na pewno Cię zachwycą tak jak mnie. Ja już kończę i cieszę się, że kolejne książki Sy ciągle przede mną, bo jest o czym czytać. 🙂
O, to tak.jak u mnie – jej wszystkie książki ciągle przede mną 😀 Ale narobiłaś mi ochoty na delfiny! 😉
Nie wyobrażam sobie dobrowolnego spędzenia w spartańskich warunkach chociażby dnia 🙂 Może jestem mieszczuchem, może nie do końca czuję jakiejś harmonii z naturą i już zwykły wyjazd pod namiot to dla mnie przygoda (tak od razu nawiązując, to pod namiotem byłam dwa razy i było to o dwa razy za dużo!), ale tym bardziej podziwiam osoby, które decydują się na takie eksperymenty. I cóż z tego, iż wszystko było zaplanowane oraz kontrolowane, skoro przecież w dzikim środowisku nie wszystko da się przewidzieć.
Już podczas czytania Twoich wrażeń przechodziły mnie ciarki. Ciekawe, co byłoby podczas lektury. Brr.
Rozumiem Cię 😀 Ja z kolei jestem w połowie drogi – kiedy jadę np. na wieś, gdzie nie ma bieżącej wody, a żeby się załatwić, trzeba iść do wychodka, sprawia mi radość chodzenie stopami po ziemi, nie przejmowanie się niczym, zmiana trybu życia (kładziesz się spać ze zmierzchem, wstajesz skoro świt). Ale kiedy wracam “do normalności” za każdym razem dziękuję temu komuś, kto wymyślił bieżącą wodę i wszelkie wygody 😀