Jojo Moyes || Tłumaczenie Anna Gralak
Książek, które są lekkimi obyczajówkami czy romansami już prawie nie czytam, ale jest kilka autorek, po których książki sięgnę zawsze. Do nich zalicza się Jojo Moyes, o której mówię, że czytałam ją zanim to było modne. Ma lekkie pióro, a historie które wymyśla mają wszystkie rzeczy, jakich szukam w takich książkach. To współczesne bajki – jest ona i jest on, zazwyczaj oboje po przejściach, jest piękna miłość, przeszkody po drodze i to, co dla mnie najważniejsze – szczęśliwe zakończenie. Nie po to czytam książkę dla relaksu, żeby się denerwować złym zakończeniem. Wbrew pozorom takie książki łatwo zepsuć, popadając w banalność czy sentymentalizm. Opowiedzieć za to tę samą historię, którą każdy zna, na nowo – to jest sztuka. Moyes to potrafi – to dobre książki, które może nie zmienią w waszym życiu wiele, ale za to dadzą sporo przyjemności.
Najnowsza jej książka Światło w środku nocy jest szczególna jeszcze z jednego powodu. Uwielbiam, kiedy autorzy wykorzystują w swoich książkach prawdziwe historie, fakty, realne osoby czy wydarzenia. Wtedy takie książki mają wartość dodaną – nie tylko spędzamy miło czas, ale również czegoś się dowiadujemy. Moyes tym razem akcję swojej książki osadza w latach 30. XX wieku. Młoda dziewczyna przybywa z Anglii do Stanów jako żona bardzo przystojnego Amerykanina. Dla niej wydaje się to być spełnieniem marzeń o ucieczce z domu pełnego ograniczeń i zasad. Szybko jednak dostrzega, jak bardzo się myliła – amerykańskie miasteczko jest jeszcze bardziej konserwatywne od miejsca z którego uciekła, mąż okazuje się nie być taki wspaniały, jak na początku się zapowiadało, a i otoczenie nie jest takie chętne by zaakceptować tę dziwną Angielkę. Z pomocą przychodzi konna biblioteka. Dalsze losy Alice są bardzo ciekawe i warto je poznać, ale ja, korzystając z okazji, chciałabym Wam opowiedzieć o historii, którą inspirowała się autorka.
Konna biblioteka
Wiecie, że konna biblioteka istniała naprawdę? Był to Pack Horse Library Project, który działał w latach 1935-1943, a składał się z 30 bibliotek obsługujących 100 tysięcy ludzi. Historia jej powstania jest bardzo interesująca, a im więcej o niej czytam, tym bardziej chciałabym poznać te dzielne kobiety, które się w niej udzielały. Lata 30. to lata Wielkiego Kryzysu, a niektóre stany doświadczyły go bardziej niż inne. Kentucky było właśnie takim stanem – geograficzne położenie i warunki nie ułatwiały sprawy. Większość ludzi na wiejskich terenach nie miała dostępu do książek, a duża ich część była w ogóle analfabetami. Pierwsza konna biblioteka została stworzona przez May F. Stafford już w 1913 roku, ale kiedy zmarła cały program szybko się skończył z powodu braku funduszy. Za to w 1934 roku pewien minister przekazał swoją bibliotekę agencji walczącej z bezrobociem, pod warunkiem, że znajdą ludzi, którzy by rozwozili książki do osób bez dostępu do bibliotek. W 1936 roku działało już osiem konnych bibliotekarek.
Bibliotekarki jeździły na koniach albo mułach, dostarczając książki zarówno do domów prywatnych, jak i do szkół. Biblioteka była zorganizowana w prosty sposób – każda posiadała główną bibliotekarkę, która zarządzała całą biblioteką oraz od czterech do dziesięciu bibliotekarek, które dostarczały książki. Co miesiąc bibliotekarki spotykały się na wspólnych konferencjach. Czytanie o ich przygodach i tym, z czym musiały mierzyć się na trasach, by dostarczyć ludziom książki powoduje szeroko otwarte oczy i wywołuje wielki podziw dla nich. Niektóre trasy były tak strome, że można było na nich jedynie prowadzić konia czy muła. Na innych bibliotekarki musiały jeździć po kolana w wodzie, jedna z nich zdecydowała się (w sumie nie miała wyjścia) iść na piechotę prawie 30 kilometrów po tym, jak jej muł padł, a inna chodziła ze swoim mułem zamiast na nim jeździć, bo był tak stary. W ciągu miesiąca bibliotekarki robiły prawie 8 tysięcy kilometrów, a jednorazowo mogły ze sobą zabrać około 100 książek.
Sam pomysł dostarczania książek jest zachwycający, ale bibliotekarki robiły coś więcej. Uczyły czytać, czytały na głos całym rodzinom, były postrzegane przez ludzi jako edukatorki, te osoby, które mogły zmienić los ich dzieci. Umiejętność czytania wiązała się z nadzieją wyjścia ze skrajnej biedy, z lepszym losem, a przynajmniej z szansą na niego. Oczywiście wiązało się to również z prześladowaniem, z kpinami, z lękiem mężczyzn o to, co mogą spowodować te wywrotowe kobiety, próbujące same myśleć. Jestem bibliotekarką i szczerze wierzę w to, że biblioteki to wspaniałe miejsca, mogące zmieniać życie. Dzisiaj często zapominamy, że czytanie to przywilej – takie historie bardzo wyraźnie nam to uświadamiają. Podziwiam tamte kobiety, aż mi głupio, że dopiero teraz się o nich dowiedziałam.
Wracając do Moyes…
Jak ja się cieszę, że Moyes sięgnęła właśnie po ten fragment z historii Stanów. Po pierwsze dlatego, że w ogóle mogliśmy go dzięki tej książce poznać. Zakładam, że niewielu z Was miało pojęcie o istnieniu konnej biblioteki, co? Po drugie – cóż, zboczenie zawodowe i wewnętrzna potrzeba radości z każdego bibliotecznego tematu w książkach. Dzisiejsza powszechność bibliotek powoduje, że być może nie doceniamy ich tak, jak powinniśmy. Warto czasami spojrzeć wstecz, by zrozumieć, jak wiele mamy dzisiaj. Po trzecie powieść Jojo Moyes to historia fantastycznych kobiet. Oczywiście, bohaterki w powieści są fikcyjne, ale wyobrażam sobie autorkę zgłębiającą przygody prawdziwych bibliotekarek – z pewnością Moyes miała całe mnóstwo inspiracji, a wydarzenia opisane w książce wydają się bardzo prawdopodobne i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby faktycznie miały miejsce.
Moyes ma talent opisywania historii tak, by czytelnik się w nią zaangażował. W Świetle w środy nocy zaskoczyło mnie to, jak bardzo zainteresowały mnie inne bohaterki niż główna. Alice jest ciekawą postacią, ale to Margery kradnie całe show. Kobieta, która żyje po swojemu w tak bardzo trudnych i niesprzyjających warunkach, która przeżyła piekło w dzieciństwie, ale pozostała dobrym człowiekiem, która walczy cały czas z mężczyznami o to, by mogła decydować sama o sobie. Alice może wzbudzać sympatię, ale to Margery podziwiamy i chcemy być jak ona.
Współcześni bibliotekarze
Wydawałoby się, że historia o konnych bibliotekarkach jest świetną opowieścią z przeszłości, pewnym znakiem czasów. Ale to też doskonały przykład na to, jak czasami niewiele się zmienia mimo upływu lat. Ciągle są na świecie miejsca, gdzie ludzie żyją w skrajnej nędzy, są miejsca, gdzie dzieci nie mają dostępu do edukacji i do bibliotek. I dzisiaj też działają ludzie, którzy ten dostęp chcą im zapewnić. W Kolumbii działa na przykład Luis Soriano, który prowadzi swoją osiołkową bibliotekę, a w Indonezji Ridwan Sururi rozpoczął swoją konną bibliotekę, zwaną Kudapustaka.

Przeczytajcie tę wspaniałą historię. Moyes wzięła na warsztat bardzo ciekawy fragment historii Stanów, w którym odnajdziemy wiele ważnych zagadnień. A mimo to książka w dalszym ciągu pozostaje przyjemną obyczajówką, którą można czytać po prostu tylko dla fabuły, jeśli się chce. Ja jednak przepadam za takimi autorami, którzy lekką formę opowieści wykorzystują do przekazania czegoś więcej. Moyes zawsze to robi w swoich powieściach i dlatego bardzo ją lubię.
♦