Rzemieślnicy przędli wełnę i wyplatali z niej maty już 7 tysięcy lat temu. Od tamtej pory ludzie rodzili się tam na dywanach, modlili się i spali na nich, a także przyozdabiali nimi grobowce.
Jeśli chcielibyście rozpocząć swoją przygodę z reportażami, ale trochę boicie się ich dosłowności i brutalności, macie wrażenie, że język opowieści o rzeczywistości nie sprosta waszym oczekiwaniom, powinniście zacząć od tej książki. Te reportaże o wyplataniu dywanów to piękny kawałek literatury, zamykający na swoich kartach wszystko, co w niej najważniejsze – historię, ludzi, literacki kunszt i umiejętność patrzenia na świat trochę bardziej.
Anna Badkhen pojechała do miejsca, którego nie ma na mapie, w którym opium jest tańsze od jedzenia, które istnieje i trwa w kraju wojny, pomimo wszystko. Mieszkała razem z afgańską rodziną, opisując nam ich życie, dzień po dniu. Spała pod ich dachem, podróżowała z nimi, jadła, uczestniczyła w radościach i smutkach. Punktem wyjścia do opowiedzenia nam tej historii stały się dla niej dywany. Spojrzenie na człowieka przez pryzmat historii dywanów samo w sobie jest intrygujące. A dostrzeżenie tego tak bardzo nieuchwytnego oblicza Afganistanu, zrozumienie ludzi, którzy tam mieszkają, możliwość bycia przez chwilę w ich życiu, zbliżenia się do nich i poznanie ich nawet najintymniejszych myśli jest niepowtarzalne.
Książka ma po pierwsze duże walory poznawcze. Historia dywanów jest opowiedziana nam skrótowo, ale w sposób bardzo interesujący. Nigdy nie przypuszczałam, że pomyślę kiedykolwiek o dywanie z jakimkolwiek uczuciem. A Anna Badkhen pisze o nich tak, jakby były najpiękniejszymi rzeczami na świecie. Właściwie to są, stanowiąc główne źródło utrzymania w wiosce. Dowiemy się, że dywanowy region tkacki rozciąga się od Chin po Maroko; że Turkmeni to Rembranci tkactwa; że najstarszy dywan świata to Pazyryk; że piękno dywanu determinują dwa czynniki – gęstość splotu oraz błędy. Musi być co najmniej 400 tysięcy węzłów na metr kwadratowy. A błędy sprawiają, że dywan jest niepowtarzalny. Dla mnie to zaskakująca wiedza i już tylko to wystarczy, żebym poleciła Wam tę książkę.
Drugi powód to miejsca i ludzie. Afganistan znamy najczęściej z telewizji i pierwsze co nam przychodzi do głowy jeśli słyszymy tę nazwę to raczej nie dywany czy kultura. A jednak i tam są ludzie, którzy po prostu chcą żyć – być najedzonym, nie bać się, mieć pracę, mieć za co kupić warzywa na obiad. Chcą podstawowych rzeczy, tak podstawowych, że nam się w głowie nie mieści, że miałoby ich nie być. A mimo wszystko, nawet jeśli czuć melancholię, to nie czuć smutku. Jest pogodzenie się ze swoim losem, ale przy jednoczesnej wewnętrznej niezgodzie. Wbrew pozorom nie jest to sprzeczność – można zdawać sobie sprawę, że nic się nie zmieni, a jednak mimo to, codziennie walczyć o lepszy dzień. Albo po prostu się nie poddać, co jest największym przejawem nadziei i siły.
Nie wiem, czy ta książka byłaby tak piękna gdyby napisał ją ktoś inny. Anna Badkhen uwiodła mnie swoim stylem pisania. Choć czasami dla mnie było aż zbyt poetycko (ja jednak lubię konkret i minimalizm), nie przeszkodziło mi to zachwycać się fragmentami opisującymi to, co widziała autorka. Opisała codzienne życie, ze wszystkimi jego barwami i smakami, z jego rytmem i surowością, z najdrobniejszymi niuansami – promieniem słońca padającym na tkany właśnie dywan, biciem serca tkaczki, spojrzeniem rzuconym ukradkiem czy zachwycającym zachodem słońca. Badkhen pisze bardzo plastycznie, czytasz i masz wrażenie, że jesteś obok niej i widzisz to, co ona.
Jej opowieść o dywanach jest tak naprawdę opowieścią o ludziach, którzy je robią. O ludziach, którzy ostatecznie są zawsze tacy sami, niezależnie od tego, gdzie mieszkają i skąd pochodzą. O ludziach, którzy nie mając prawie nic, dzielą się z podróżnym – nie tylko jedzeniem czy piciem, ale swoją historią. To opowieść o podstawowych uczuciach, takich jak głód, lęk czy ból, ale też miłość, nadzieja i radość. Warto ją poznać.
Łatwo idealizować tę ziemię, ten chwilowy Wielki Kanion, gdzie tysiąclecia skupiały się w dolinach między półksiężycami wydm i znowu rozpościerały się w węzłach dywanów, ten, wydawałoby się, organiczny świat, w którym każdy ruch trwa i ma znaczenie, a każdy krok to wspaniała podróż mająca na celu przetrwanie. Łatwo egzotyzować tę ziemię. A lotem noworodek przedawkuje opium. Kobieta zawodzi nad drobnym ciałkiem sześcioletniego chłopca okaleczonym przez trzydziestoletnią minę lądową. Mężczyźni siedzą przy ręcznie lepionych z błota ścianach, palą tanie koreańskie papierosy z takim namaszczeniem, jakby czynność ta stanowiła akt ważki, znaczący, i snują rozważania nad życiem i śmiercią w kraju, w którym wojna nie pojawia się tylko na afiszu filmowym, ale ohydnie i nieprzemijająco trwa w tle, wybierając swoje ofiary na chybił trafił.
♦
Za możliwość przeczytania dziękuję
♦
Przędzenie i inne powiązane czynności są bardzo… literackie. Od mitów po metafory – przędzenie wraca często. I w sumie nic dziwnego, skoro to zawody o tak długiej tradycji.
A cóż to “mxaxslk”? 😉