Jeżeli miałabym wskazać na jedną książkę z dzieciństwa, tę najważniejszą, byłby to “Winnetou” Karola Maya. Niewiele jest książek, które darzę takim sentymentem, a “Winnetou” znajduje się na pierwszym miejscu na tej liście. Od “Winnetou” zaczęła się moja przygoda z Karolem Mayem, którego pokochałam całym sercem. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne tytuły. I o ile przygody Old Shatterhanda, Old Surehanda, te dziejące się na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Południowej czy w Afryce pochłaniałam w tempie ekspresowym, to najukochańszą postacią został Winnetou (dlatego co jakiś czas wracałam do dwóch pierwszych tomów, o trzecim próbując zapomnieć)
Do tej pory pamiętam moment, kiedy dowiedziałam się, że Karol May wcale w Stanach nie był i wcale nie był świadkiem tych wszystkich wydarzeń. Gdzieś przeczytałam, że swoje powieści pisał w więzieniu, co wtedy było dla mnie szokiem. Od momentu poznania Karola Maya świat Indian uważam za niezwykle fascynujący. Oczywiście moje wyobrażenia przez lata opierały się na prozie Maya, która, bądźmy szczerzy, zawiera elementy prawdziwe bądź zbliżone do prawdziwych, ale jednak świat jest czarno-biały, moralność zachodnia i niepodważalna a zło najczęściej karane. Potem moja wiedza poszerzyła się, ale widzę u siebie cały czas chęć wierzenia w tego dzikiego, fantastycznego i dumnego Indianina, który jest szlachetny, posiada bogatą kulturę i zawsze jest dobry, a broni się tylko wtedy, kiedy jest bezpośrednio atakowany.
Tak nie jest, a problem jest o wiele bardziej złożony. Ten świat nie tylko nie był czarno-biały – wszystkie kolory tęczy chyba by nie wystarczyły na opisanie niuansów, praw i racji każdej ze stron. Komanczów do tej pory znałam więc tylko z powieści Maya – jako tych złych, walczących z ulubionymi Apaczami. Dlatego do książki Gwynne’a podchodziłam z ostrożną ciekawością. Jest to moja pierwsza książka nie-powieść o Indianach. A to są moje wrażenia 🙂
Istotne jest, żebyśmy wiedzieli, jaką książkę mamy w rękach. Nie jest to opracowanie naukowe, choć autor przygotował się porządnie jeśli chodzi o źródła. Opowieść jest oparta jak najbardziej na faktach, jednak cały czas pozostaje barwną opowieścią. I tak należy ją traktować. Oto fragment ze wstępu tłumacza książki, Bartosza Hlebowicza: ” Brak analizy antropologicznej czy socjologicznej ludu Komanczów nie może być chyba zarzutem wobec książki, która jest niemal powieścią historyczną. Tu istotne jest tempo, wyraźne charaktery, dramaty, żywy język narracji – to wszystko czytelnik u Gwynne’a znajdzie, a do tego sporą porcję informacji o Komanczach. Co być może najważniejsze, dzięki wprawnemu pióru autora często będzie mu się wydawało, że jest bardzo blisko opisywanych wydarzeń i w jakimś stopniu smakuje kulturę Komanczów od wewnątrz”.
Gdzieś na jakimś blogu, którego teraz nie umiem sobie przypomnieć przeczytałam, że przyjęcie tej książki za oceanem nie było wcale takie gorące. Autorowi zarzucano pisanie historii z punktu widzenia białego człowieka, w którym prezentuje czasami poglądy rodem z XIX wieku. Pokazuje Komanczów jako brutali, którzy żyli tylko wojną i przemocą, podczas gdy o kulturze jest tutaj niewiele. Moje pierwsze wrażenia po przeczytaniu kilkudziesięciu stron były bardzo podobne. Od razu bowiem dowiadujemy się o ogromnym okrucieństwie Komanczów, którzy napadali bogu ducha winnych osadników. Biedni biali musieli porzucać “swoje” ziemie i uciekać przez złymi Indianami. W kilku momentach da się wyczuć sympatię do Komanczów, jednak przeważają miejsca albo neutralne albo opowiadające historię z korzyścią dla białych. Trochę jakby autor wiedział, co powinien napisać, ale niekoniecznie się z tym zgadzał tak do końca.
Oczywiście każdy czytelnik oceni treść sam. Ja osobiście jestem po stronie Indian (i to nie tylko ze względu na Winnetou ;-)). Uważam, że biały człowiek, w swoim dziwnym zachwycie nad sobą samym zupełnie się pogubił i przecież nie dotyczy to tylko Indian. Nie wiem, jak mogliśmy uważać się za lepszych od innych; na jakiej podstawie kradliśmy i zabijalismy… Wielka szkoda, że nie umieliśmy odpowiednio docenić i zachować się w świecie dla nas nowym. Że go zniszczyliśmy w zasadzie bez żadnej refleksji, dodatkowo uważając się za godnych podziwu i pochwał zdobywców. Z drugiej strony ciekawym spostrzeżeniem jest to, że idealizujemy postacie wodzów indiańskich. Owszem, byli szlachetnymi bohaterami, ale cały cały czas musimy też pamiętać, że ich rzeczywistość była pełna przemocy i walk – zabijali, kradli i gwałcili. I to my dzisiaj musimy sobie poradzić z połączeniem tych dwóch tak bardzo odmiennych obrazów Indian.
Rzecz, która przebija bardzo z książki i jest naprawdę warta zauważenia to różnica między białymi a Indianami. Różnica, która prawdopodobnie była przyczyną tego, że to biali ostatecznie wygrali. Nie wiem jak nazwać ją jednym słowem, może “zaciętość” byłoby tym właściwym. Czasami można przeczytać o Indianach, że byli “jak dzieci”. I oni faktycznie tacy byli, we wszystkich pozytywnych znaczeniach tego słowa. Byli prostolinijni, szczerzy. Świat był dla nich czarno-biały. Byli przyjaciele i wrogowie. Były wojny, kradzieże, morderstwa i gwałty. Ale były również ceremonie, kultura, szamani i wypalania fajek pokoju. Mieli swoje zasady i reguły, mieli ułożony świat, w którym umieli się odnaleźć. Kiedy przyszli biali, Indianie myśleli, że mają do czynienia z człowiekiem, który postępuje tak samo jak oni. Ale okazało się, że biali są fałszywi, sprytni i chciwi – a tych emocji Indianie nie rozumieli. Wielokrotnie Gwynne opisuje bitwy, w których Indianie po kradzieży koni zostawiali całe wioski w spokoju, bo nie widzieli potrzeby dalszego atakowania. I wieloktornie też podaje przykłady białych, którzy atakowali wioski indiańskie do wybicia ostatniego człowieka i do spalenia ostatniego tipi, po to tylko, aby zmieść ich z powierzchni ziemi.
Oczywiście, są to uproszczenia i proszę się nie oburzać. Po każdej ze stron byli ci dobrzy i ci źli. Byliśmy zacięci i mściwi. Indianie też byli mściwi, ale ich “zemsty” były wytłumaczalne w świecie ich praw i reguł. Nasze były tylko pokazem sił. Sił, które przez wiele lat nie dorastały do pięt Indianon. Z książki dowiedziałam się, że jeszcze w 1630 roku Indianie nie znali koni (sic!), a już w 1700 koń był stałym i niezbędnym elementem ich życia. Nigdy o tym jakoś specjalnie nie myślałam, ale zakładałam chyba, że Indianie od zawsze poruszali się na koniach. Okazuje się, że nie. Konie zostały sprowadzone dopiero na początku XVI wieku przez konkwistadorów i dopiero od tego momentu Indianie powoli uczyli się, jak wykorzystać to zwierzę. Komanczowie okazali się urodzonymi jeźdzcami i sztukę tę opanowali do perfekcji. Indianie mieli wiele, naprawdę wiele okazji, by białych zniszczyć, zwłaszcza w okresie, kiedy jeszcze nie wpadliśmy na to, że z Indianami trzeba walczyć ich sposobami. Ale nie zrobili tego – bo nie mieściło im się w głowach, dlaczego i po co ktoś chciałby ich zniszczyć i zabrać im dom. Dla mnie jest to niewiarygodne, że nawet pod koniec tych wszystkich wojen, plemiona, które chowały się w samym centrum Komanczerii, dalej nie wystawiały strażników na noc, bo nie wierzyły, że zostaną zaatakowane.
Motywem przewodnim książki i jednocześnie historią, która świetnie obrazuje podejście białych do siebie samych i świata, jest historia Cynthii Ann Parker. Słynna “biała squaw” została porwana przez Komanczów jako dziewczynka i przystosowana do ich życia. Wyszła za mąż za wodza, urodziła mu trójkę dzieci. Ale po kilku latach została przez białych porwana z powrotem, jej mąż zginął podczas napadu na wioskę, a z dziećmi została rozdzielona już na zawsze (tylko córka została znią, ale i tak zmarła później na zapalenie płuc). Uciekała, prosiła i błagała, że chce wrócić do domu, do swojego plemienia, ale nikt jej nie słuchał. Białym nie mieściło się w głowie, że dobrowolnie można chcieć wrócić do “dzikusów” i odrzucić wszystkie dobra cywilizacji. Okazuje się, że od zawsze wiedzieliśmy, co jest dobre dla innych.
Fragment, który teraz zacytuję również podkreśla tę różnicę. Indianie też mordowali i prawdopodobnie nigdy nie doszłoby do życia obok siebie w zgodzie i miłości. Ale historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej, gdybyśmy nie wierzyli, że to nam, białym, należy się wszystko: “Myśl, że problemy z Indianami Wielkich Równin wynikały wyłącznie z postawy białych, była tragicznie błędna. Ludzie, którzy je głosili – wielu z nich było członkami Kongresu, pracownikami Urzędu do spraw Indian i innymi wpływowymi osobami – w historycznej perspektywie nie pojmowali specyfiki Komanczów, nie orientowali się, że istotą egzystencji tego ludu była wojna i że tak było od dawna. Nikt, kto wiedział, że przez sto lat przypuszczali okrutne ataki na północny Meksyk lub że systematycznie niszczyli Apaczów, Ute czy Tonkawów, na pewno nie mógłby twierdzić, iż lud ten miłuje pokój albo jest bez winy. Chyba że w bardzo ogólnym sensie. Komancze pierwsi pojawili się na tej ziemi, o ile to miało jakiekolwiek znaczenie, a prący na zachód biali byli jawnymi agresorami. Gdyby taibos zechcieli zatrzymać pochód swej cywilizacji dokładnie na 98 południku, a osadników z Zachodniego Wybrzeża powstrzymać od przekraczania Gór Skalistych na wschód; gdyby zaprzestali budowania transkontynentalnych kolei oraz zabronili osadnikom przemierzania Wielkich Równin Szlakiem Santa Fe i Szlakiem Oregońskim, wtedy można by myśleć o trwałym pokoju z Komanczami. Ale ci sami zwolennicy Indian za nic w świecie nie podważyliby fundamentalnego prawa białych Amerykanów do całkowitego zawladnięcia ich kontynentem” [str. 313-314]
Warto jeszcze wspomnieć o Quanahu, synu Cynthii Ann. Quanah to najbardziej wpływowy Indianin XIX wieku i jedyny, który nosił tytuł Głównego Wodza Komanczów. To Indianin z naszych wyobrażeń – piękny, szlachetny, dumny. jednocześnie sprawieliwy i mądry. Wiedział, kiedy walczyć, a kiedy się poddać. Dorobił się nawet majątku, który jednak rozdał potrzebującym. Wybudował imponujący dom, który do tej pory można zwiedzać i w którym gościł najznamienitszych gości, w tym prezydentów i generałów. Wystąpił nawet w filmie “The bank robbery” z 1908 roku. I za to kocham Internet – że mogę czytać o fantastycznym człowieku z początku XX wieku, a potem zobaczyć go na filmie!
Książka wymaga skupienia. Nie czyta się jej łatwo, jest dużo dat, miejscowości, potyczek. Żeby wyciągnąć z niej jak najwięcej, trzeba się skupić i czytać spokojnie. Ale warto. Bo w zamian dostajemy niesamowitą wiedzę, jak to było naprawdę na Dzikim Zachodzie. Poznajemy Komanczów i inne plemiona, choć tak jak to wcześniej napisałam, jest to bardziej zapis ich walki o przetrwanie niż analiza antropologiczna. Ale warto znać takie postaci jak Cynthia Ann czy Quanah. Książka poszerza wiedzą, zabija stereotypy, rozbudza ciekawość. I o to przecież chodzi!
Na koniec trzy książki, po które warto sięgnąć, jeśli temat Was zainteresował:
– Qanach Parker, wódz Komanczów – W.T. Hagan, Wielichowo 2014
– Studium mitologii Indian amerykańskich, P. Padin – Trickster, Warszawa 2010
– Apacze. Orły Południowego Zachodu, D.E. Worcester, Wielichowo 2002
Ps Tytuł książki “Imperium księżyca w pełni” prawdopodobnie nawiązuje do Pełni Komanczów – to były noce, kiedy była pełnia księżyca i było jasno. Wtedy osadnicy wiedzili, że Komancze będą napadać.
[…] cieszę, że nie zabrakło tej tematyki. Kiedyś pisałam o pierwszej książce w serii – Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów S.C. Gwynne’a. Tam też zdradziłam początki swojej fascynacji światem Dzikiego Zachodu, […]