Seria amerykańska wydawnictwa Czarnego to jedna z najciekawszych serii na naszym rynku, a dla wszystkich wielbicieli Ameryki to lektura obowiązkowa. Choć zdarzały się słabsze tytuły (np. Zbawienie na Sand Mountain), zdecydowana większość to świetne reportaże, biografie i opowieści o amerykańskiej rzeczywistości – kiedyś i obecnie. Dla mnie osobiście jednymi z ciekawszych tytułów są te poświęcone Dzikiemu Zachodowi i bardzo się cieszę, że nie zabrakło tej tematyki. Kiedyś pisałam o pierwszej książce w serii – Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów S.C. Gwynne’a. Tam też zdradziłam początki swojej fascynacji światem Dzikiego Zachodu, więc tutaj nie będę się powtarzać. Dzisiaj skupię się na drugiej książce, która niedawno właśnie się pojawiła. Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu Hamptona Sidesa to ponad pięćciuset stronicowa opowieść o tym, jak powstawały Stany i jak przybierały znany nam dzisiaj kształt. Boskie Przeznaczenie, idea rozszerzenia terytorium Stanów od oceanu do oceanu, posiadania całego kontynentu, podbicia zachodu, Nowego Meksyku i Kalifornii od momentu pojawienia się w umysłach ludzi, nie zniknęła dopóki wszystkie jej cele nie zostały zrealizowane. Wojna amerykańsko – meksykańska, pierwszy zbrojny konflikt Stanów Zjednoczonych jest głównym tematem, główną historią z Dzikiego Zachodu, którą autor chce nam opowiedzieć. Główną, ale nie jedyną. Sides perfekcyjnie wykorzystuje historię, żeby pokazać nam jak najwięcej z tamtego okresu. I owszem, wojna, opisy bitew, strategii wojskowych zajmują dużo miejsca w tej książce, to centralna oś opowieści. Ponad tym wszystkim mamy jednak spojrzenie ogólne, szerokie i z daleka. A co chyba najciekawsze – z drugiej strony mamy spojrzenie z bardzo bliska. Tracimy szeroką perspektywę dla korzyści patrzenia oczami jednostki.
Tak więc z jednej strony mamy wielką historię, powstawanie Stanów, ekspansje terytorialne, zdobywanie nowych ziem, walkę z Nawahami. Mamy prezydentów, podejmownaie ważnych decyzji na najwyższych szczeblach władzy. Poznajemy historię Stanów od samego początku, obserwujemy procesy kszałtowania się tego państwa, poznajemy czynniki i ludzi, którzy na te procesy wpływali. Jednak to, co najlepsze, wynika ze szczegółów. Bo wielka historia ma to do siebie, że łatwo ją odczłowieczamy. Znamy daty, wydarzenia, bitwy, czasami nawet ilość poległych, ale nie robi to na nas wrażenia. Zapominamy, że historia jest tworzona przez ludzi takich samych jak my, a więc z tymi samymi wadami, zaletami i emocjami. Sides bardzo dobrze o tym pamięta i jego historia z Dzikiego Zachodu jest oparta właśnie o ludzi. O tych znanych, sławnych, ważnych – James Knox Polk, Narbona, Tom Benton, John Fremont zwany Odkrywcą, bo to on przetarł szlak Oregoński, po jego relacjach tysiące pionierów zaczęło jechać na zachód; ludzie pogranicza – przyrodnik i malarz James Audubon, bracia Bent, malarz-podróżnik George Catlin, słynni traperzy Jim Bridger i Jedediah Smith (prawdopodobnie największy eksplorator Dzikiego Zachodu); najważniejsi żołnierze Dzikiego Zachodu – Stephen Watts Kearny, Leavenworth, Dodge, młody Robert E. Lee. Manuel Chaves, legendarny zabójca Indian i legendarny człowiek gór Jim Beckwourth. I tak dalej – galeria postaci w tej książce jest naprawdę niezwykła. Ale oprócz tych znanych postaci, pojawiają się osoby, których nazwisk być może nie znajdziemy w encyklopedii, ale które stanowią sedno tej opowieści. To oni żyli na pograniczu, oni byli napadani przez Indian, oni zostali podbici przez Stany, oni marzyli o lepszych życiu i wyruszali po nie na Zachód. Oni żyli w ciągłym strachu przed napadami, członkowie ich rodzin byli porywani i zabijani, ich dzieci do szkoły były wysyłane z kawałkami czerwonego materiału, żeby na wypadek porwania miały czym zostawiać ślady. Poznajemy ich życie, ich myśli i uczucia, ich motywacje i lęki. To naprawdę niezwykłe.
A te dwie grupy łączy jeden człowiek, którego Sides wybrał na głównego bohatera swojej opowieści. Chociaż ciężko mówić o bohaterze – Christopher Carson był dzieckiem swoich czasów, a jego wyjątkowy charakter i umiejętności spowodowały, że zapisał się na kartach historii. Życie Kita Carsona w sposób nierozerwalny było związane z kształtowaniem się Stanów – Sides idealnie odbił wielką historię w życiu jednego człowieka. Kit Carson jest osobą absolutnie fascynującą i warto przeczytać tę książkę choćby tylko po to, żeby go poznać. Na polskiej wikipedii znajdziemy o nim jedno zdanie (!), mam nadzieję, że szybko się to zmieni. Kit Carson, prosty, niepiśmienny (ale władający kilkoma językami!) człowiek, honorowy, odważny, ale też okrutny i mściwy. Zyskał sławę jako przewodnik i najlepszy tropciel śladów, przyjaźnił się z Indianami, żył wśród nich, znał ich jak nikt inny. Przyjaźnił się z nimi, ale też z nimi walczył, mordował, walnie przyczynił się do ich pokonania i zamknięcia w rezerwatach. Sides opowiada nam jego losy od urodzenia, obserwujemy jak kształtuje się mit Carsona, jak zostaje mścicielem, białym rycerzem Dzikiego Zachodu. Staje się legedną, bohaterem tanich powieści akcji, wspomina o nim nawet Herman Melville w Mobym Dicku! Sides nie patrzy na Carsona jak na bohatera – przedstawia nam rzetelny obraz, ze wszystkimi jego odcieniami. I tak jak przy całej historii Dzikiego Zachodu mamy tendencję do postrzegania romantycznego, tak przy Carsonie również wpadamy w tę pułapkę. Sides natomiast boleśnie nas uświadamia – Dziki Zachód i ludzie tam przebywający nie byli romantycznymi, szlachetnymi bohaterami. Może byli dobrymi ludźmi, ale nie przeszkadzało im to mordować. Bo przemoc to był jedyny styl życia, jaki wtedy znano i tak naprawdę wymyka się to próbom współczesnych ocen moralnych. Zawsze zadziwia mnie łatwość, z jaką decydujemy, co będzie najlepsze dla innych, co jest dobra, a co złe, co być powinno a czego nie. Dziki Zachód broni się bardzo przed zdjęciem z niego tej szaty romantyczności. Nie chcemy postrzegać tych czasów jako brutalnych i zmuszających do brutalności (jeśli ty nie zabijesz, zabiją ciebie). Chcemy utrzymać obraz szlachetnego dzikusa i odważnego trapera, który ratuje damy z opałów i przemierza bezkresną prerię na swoim koniu, oczywiście na tle zachodzącego słońca. I nawet nie mam nic przeciwko takim obrazkom, pod warunkiem jednak, że znamy prawdziwą historię i jesteśmy świadomi, jakie są fakty.
Warto zwrócić jeszcze uwagę na wątek Nawahów. Sides poświęca im również sporo miejsca. Żadna historia z Dzikiego Zachodu przecież nie może obyć się bez Indian. Sides kreśli ich plemienny portert, przedstawia najważniejsze cechy, mitologię i wierzenia, obyczaje i kulturę. Wydarzenia są pokazywane z dwóch stron – z punktu widzenia Amerykanów i z punktu widzenia Nawahów – i to czytelnik musi sobie wybrać, która prawda jest mu bliższa. Sides relacjonuje zdarzenia, nie wpada w sentymentalizm czy moralizatorstwo, pokazuje pozytywne momenty u obydwu stron, ale również te negatywne. Nikogo nie wybiela, nikogo nie oczernia – przedstawia po prostu fakty. Stworzona przez niego opowieść jest fascynująca – historia Stanów staje się nagle bardzo bliska, ludzka. Oglądamy przedstawienie, w których grają trzy grupy – Amerykanie, Meksykanie i Indianie. Każda z nich ma swoje racje, każda z nich ma swoich bohaterów i morderców, ale tylko jedna z nich ma silne i stuprocentowe przeświadczenie o swojej wyższości. Rzuca się to bardzo w oczy – Indianie i Meksykanie żyli obok siebie, napadali wzjemnie swoje wioski, porywali, mordowali, czasami zawierali pokój, po czym go znowu łamali. Nie było to życie idealne, ale w jakiś sposób było uporządkowane. Potem na scenie pojawili się biali, z tym całym swoim Boskim Przeznaczeniem – i zmienili wszystko.
Hampton Sides stworzył fascynującą opowieść o początkach Stanów Zjednoczonych. Wziął pod uwagę każdy możliwy aspekt – Krew i burza to historia opowiedziana wielotorowo i wielowymiarowo, ale nie gubiąca wymiaru ludzkiego. To on tutaj ma największe znaczenie. Sides idealnie zarysował nam zmieniający się świat. Moment w dziejach Stanów, który opisał to zmiany – przejście od epoki prawdziwie dzikiego Zachodu do podbitego całego kontynentu i Indian zamkniętych w rezerwatach. Nieskończony Dziki Zachód skurczył się, a ramy tej epoki wyznacza wyznacza życie Kita Carsona. Dzieje Stanów są tak niezwykle sprzeczne ze sobą, tak jak sprzeczne było życie Kita Carsona. Wydawałoby się, że jeden człowiek nie może być jednocześnie obrońcą i mordercą Indian. A jednak – okazuje się, że sprzeczności mogą istnieć obok siebie i budować jedną całość. Sides pokazuje nam wyraźnie, że mimo znanych faktów, ocena przeszłości nie jest łatwym zadaniem. Jego opowieść to fascynująca podróż w przeszłość, którą warto odbyć. Na koniec chciałabym podkreślić jeszcze ogrom pracy autora włożony w tę książkę. Sides przez cztery lata pokonał blisko 30 tysięcy kilometrów i sięgnął do około 500 źródeł. Tę rzetelność widać w książce. Powoduje ona również swobodę w poruszaniu się na tak obszernym gruncie, przez co Krew i burzę czyta się jednym tchem. Książka zatem zasługuje na swój przewrotny tytuł.
♦
Za książkę serdecznie dziękuję
♦
◊ Krew i burza to literacki gatunek, prekursor dzisiejszych westernów. Akcja w tego typu powieściach toczyła się wartko, pełna była nagłych zwrotów i podnosiła ciśnienie czytelnikom
◊ Jedną z klasycznych pozycji literatury o dzikim Zachodzie, o której wspomina Sides jest dziennik Susan Magoffin. Podróżowała ona ze swoim mężem razem z Armią Zachodu, a całość jej zapisków możecie przeczytać w Internecie (jak bardzo jest to świetne?:))
♦
Tak z akademickiej ciekawości: czy jest może w książce wspomniany Ambrose Bierce?
Nie, niestety nie. W każdym razie nie przypominam sobie 😉
Od momentu kiedy przeczyłam “Zjawę” Punke i “Syna” Meyera mam jobla na punkcie tak zwanego Dzikiego Zachodu. Ta książka, to dla mnie absolutny Must Read i choć do tanich nie należy, na pewno po nią sięgnę. Jak tylko skończę ten stos, który na mnie czeka…
Doskonała recenzja. Dziękuję za nią 🙂