Obejrzałam wczoraj nowe Gilmore Girls, na które czekaliśmy dziewięć lat. Uwielbiam ten serial i miałam nadzieję, że nowe odcinki zachwycą mnie absolutnie. Niestety, po seansie mam bardzo mieszane odczucia. Mimo że było wiele ładnych momentów i wzruszających, mimo że dostaliśmy zamknięcie pewnych historii, to cały czas gdzieś tam w głowie mi się tłucze myśl, że może jednak nie powinno się ruszać rzeczy z przeszłości, które odniosły sukces. Bo dorównanie oczekiwaniom jest wielką sztuką, dobre zrobienie nowszej wersji i kontynuacji to trudne zadanie i rzadko kiedy udane. Na wstępie chciałam powiedzieć, że jeśli jeszcze nie oglądaliście nowych odcinków, nie czytajcie dalej, bo prawdopodobnie zdradzę za dużo 😉
Pomysł zrobienia nowego sezonu bardzo mi się podobał. Byłam zachwycona. Jednak okazało się, że przez te wszystkie lata pazur, z jakim Amy i Daniel Palladino pisali scenariusze do odcinków, mocno się stępił. Być może miała na to wpływ decyzja, by zrobić 4 półtoragodzinne odcinki. Po co? Po obejrzeniu wszystkich zdecydowanie stwierdziłam, że spokojnie wystarczyłyby 4 odcinki po 40 minut, tak jak było do tej pory. Najlepszy rozwiązaniem byłoby zrobienie całego sezonu i rozsądne rozmieszczenie wszystkich wydarzeń w czasie, ale wiadomo, nie można mieć wszystkiego. Reszta z tej 1,5 godziny to długie i nudne przerywniki, wypełniacze czasu, które spokojnie można by pominąć, bo nic nie wnoszą do historii. Przez nie również spadło tempo, które było jednym z wielkim plusów poprzednich serii. Szybkość, z jaką Lorelai mówi, myśli i robi to był znak rozpoznawczy tego serialu. I tak jak Dean kiedyś powiedział: Nawet kiedy myślisz, że zrobiły coś wariackiego, to nieprawda.Po jakimś czasie ich myślenie się rozjaśnia, ale zanim stanie się całkiem jasne, zrobią dwie inne wariackie rzeczy, których nie rozumiesz. Więc nie nadążasz. Zabrakło mi tutaj tego tempa, dynamiki. I zabrakło mi przede wszystkim tego zrozumienia.
Po raz pierwszy od siedmiu sezonów poczułam irytację na główne bohaterki. Wcześniej, nawet jeśli Lorelai panikowała, robiła coś głupiego, było to dobrze umotywowane. Nawet jeśli ty, jako widz, nigdy byś tak nie zrobił, rozumiałeś to, co dzieje się na ekranie. Tak samo z Rory. Czytałam wiele zarzutów, że to, co działo się z nią w Yale, zrobienie przerwy, zamieszkanie z dziadkami nie było wiarygodne. To co powiecie na nowe odcinki? Tutaj odczuwałam niestety tworzenie problemów na siłę. Nie zawsze oczywiście. Niektóre pomysły były bardzo trafione, niektóre po małych modyfikacjach też byłyby w porządku, ale niektóre były bardzo nieudane. Rory jest cholernie irytująca. Być może na mój osąd ma wpływ to, że jesteśmy w podobnym wieku. Zakładam, że autorzy serialu chcieli nawiązać do jakże współczesnego problemu dorosłych dzieci, które mieszkają ze swoimi rodzicami. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie miało to najmniejszego sensu, biorąc pod uwagę naszą bohaterkę. Bo Rory przeżyła już jedno zwątpienie. Rozstaliśmy się z nią, kiedy była pełna energii, pewna swoich celów i tego, co chce robić w życiu. I nawet jeśli nie wszystko poszłoby po jej myśli, nie przekonuje mnie postać, którą dostaliśmy po 9 latach. Irytująca, uprzywilejowana osoba (tak bardzo to tutaj widać!), której frustracje wynikają stąd, że nie ma w życiu prawdziwych problemów. Nie wie czego chce, a w zasadzie wie, ale czeka, aż ktoś jej to da. Potrzebuje pokazania palcem, co może robić w życiu. No nie ma między nami chemii, zwłaszcza kiedy pomyślę o tym, jak można być tak niezdecydowanym, niesamodzielnym, tak nie wykorzystywać wielkich możliwości jakie się ma, będąc dorosłym człowiekiem. Wkurzają mnie takie osoby w prawdziwym życiu, wkurza mnie też Rory. Poza tym ma tyle lat, ile Lorelai na początku serialu i przez to porównanie, którego przecież nie sposób pominąć (i które było zamierzone przez twórców) postać Rory jest absolutnie niewiarygodna psychologicznie.
A Lorelai? Tutaj jest trochę lepiej, znajdziemy więcej starej Lorelai, spójność jest mniej więcej zachowana. O stępieniu pazura już pisałam, to chyba najbardziej rzuca się w oczy. Jedyna scena, która doprowadziła mnie do myśli Serio??, był jej telefon do matki i wspomnienie porzucenia przez pierwszego chłopaka w wieku 13 lat. Prawie 50-letnia kobieta musiała pojechać w dzicz, żeby przypomnieć sobie, jak została porzucona w wieku 13 lat i to naprawiło wszystko? Serio??
Twórcy za bardzo starali się pokazać upływ czasu i duch nowoczesności. Za dużo tego wszystkiego i po raz kolejny twierdzę, że 40 minut wystarczyłoby w zupełności. Wczesniej twórcy byli bardzo skupieni na tym, co najważniejsze. Czuć było styl serialu, jego przekaz, o czym jest ta historia. Tutaj próbowali upchać jak najwięcej, a to nigdy nie kończy się dobrze. Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę dwie sceny, które mnie osobiście rozwaliły na łopatki – i wcale nie w pozytywnym sensie. Coś, co nigdy nie pojawiło się przez 7 lat kręcenia kolejnych odcinków. Wszystko było osadzone mocno w rzeczywistości, ani razu nie mieliśmy tajemniczego światła, metafor, dwuznacznych scen, onirycznych i symbolicznych motywów (sceny snów się nie liczą, bo to były sny! A nawet te sny były rzeczywiste!). Nagle, w czterech odcinkach mamy dwie takie sceny, które są absolutnie bez sensu. Za długie, nic nie wnoszą, nie pasują do serialu i stworzonego świata. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to brak pomysłu twórców jak zapchać półtorej godziny, nadmiar pieniędzy, albo duży kac po jakiejś imprezie i nie do końca jeszcze trzeźwy reżyser. Dla tych, którzy mają wątpliwości, mówię tutaj o pojawieniu się Logana w Stars Hollow (choć trudno to przegapić) i o scenie końcowej. I o ile scena końcowa jeszcze może jakoś by się obroniła, to scena z Loganem to koszmar!
Wyglądu bohaterów nie komentuję, bo mineło w końcu 9 lat. Aktor też człowiek i się zmienia 😉 Część mogła poczuć potrzebę botoksu, część mogła schudnąć, ale aż prosi się podsumowanie, że obie te rzeczy niekoniecznie wychodzą zawsze na plus.
Co do samego zakończenia nie jestem zdecydowana. Z jednej strony rozumiem, że nie mogło skończyć się inaczej. To w końcu amerykański, familijny serial, wszystko musi się zgadzać, zostać wytłumaczone. Zresztą twórcy nie kryli się z zamiarem stworzenia czegoś na wzór kręgu życia. I to jest w porządku, mimo że tak bardzo przewidywalne i sztampowe. Przeszkadza mi jeden fakt. Po obejrzeniu tych czterech odcinków, czułabym się chyba jednak bezpieczniej, gdyby twórcy zakończyli wszystko definitywnie i nie zostawiali sobie furtki do serialu Gilmore Girls 2. Bo znając życie ktoś kiedyś wpadnie na taki pomysł. I o ile jestem naprawdę bardzo ciekawa, jakby by to mogło wyglądać, to obawiam się, że nie tak, jak sobie wyobrażam.
Czy było coś dobrego, zapytacie? Mimo wszystko tak. Najlepsza była radość i to oczekiwanie na 25 listopada. Dzień przygotowań również był niesamowity, a takie chwile są bezcenne i właśnie je potem się wspomina. Miło było spotkać ponownie mieszkańców Stars Hollow, było parę świetnych scen, parę dobrych. Kilka razy się zaśmiałam, kilka razy w oku zakręciła się łza. Mam również zakończenie historii, które tak bardzo każdy fan serialu chciał zobaczyć. Siadając do Gilmore Girls: A year in the life zdawałam sobie sprawę, że będzie inaczej. Ale przecież nie zawsze inaczej znaczy gorzej! W tym przypadku mam wrażenie, że dostaliśmy całkiem nowy twór, mimo że z tymi samymi bohaterami. Ostatecznie nie będę traktować tych odcinków jako kolejnego sezonu, bardziej jako dziwny epilog.
A Gilmore Girls w dalszym ciągu pozostanie moim ulubionym serialem, z którego będę czerpać inspiracje żywieniowe.
Koniecznie dajcie znać, jakie były Wasze wrażenia!
Czekanie na GG było najlepsze…potem było już tylko gorzej. Nie spodziewałam się ze mogą to aż tak zepsuć, wszyscy mówią źle o 7 sezonie, że nie zakończył cyklu we właściwy sposób, no cóż, wolałam tamto zakończenie: perspektywę Lorelai na szczęśliwy związek i Rory startującą w dorosłość. Year in Life wcale nie zrobił tego lepiej: Lorelai oklapła, a Rory zrobiła się nieznośna, i wcale nie rozwiązali tych problemów na przestrzeni 4 odcinków. W ogóle miałam wrażenie że Amy Sherman Palladino naoglądala się Girls. Ale Girls to zupełnie inna konwencja i inaczej też się traktuje zachowania bohaterek. W sumie Rory zrobiła się irytująca już dużo wcześniej, jak zaczęła Yale, ale największe nadzieję wiązałam z powrotem ambitnej, skromnej i ogarniętej dziewczyny. Dodam, że zawsze byłam team Jess, ale ten wyraz twarzy Jessa patrzacego na nią zepsuł mi serial do reszty. Nie chciałabym żeby był z taką Rory. Musical i wizyta Life and Death Brigade – denerwujące zapychacze, miałam ochotę przewinac dalej, ba, nawet wzięłam się za prasowanie, czego nigdy bym nie zrobiła oglądając poprzednie sezony nawet 5 raz. Przez te 6 godzin uśmiechnęłam się statystycznie tyle razy ile zwykle w ciągu 40min odcinka. Żeby nie było tylko narzekania, podobały mi się wątki Emily i Paris. Tzn wyobrażałam sobie Paris w innych okolicznościach, ale sama postać mnie nie zawiodła. Ciekawa jestem czy będą ciągnąć ten serial, a jeśli tak to w jakiej formie, bo było widać, że niektórzy aktorzy nie chcieli do tego wracać i wystąpili tylko gościnnie.
Podpisuję się obiema rękami! 🙂 Też jestem bardzo ciekawa kontynuacji – wydaje mi się, że mają na nią ochotę, ale nie jestem pewna czy do końca to przemyśleli. Marka GG jest już wyrobiona i wiadomo, że cokolwiek nakręcą, przyniesie pieniądze. Ale dla nas chyba lepiej będzie zamknąć rozdział GG i ignorować kolejne próby. Mam wrażenie, że nic dobrego z tego raczej nie wyniknie, a te 4 ostatnie odcinki, upewniły mnie w tym 🙂
uważam, że problemem duetu Palladino (bo to przecież dzieło Amy Sherman-Palladino i jej męża, Daniela Palladino) nie jest wzorowanie się na Girls, ale nadmierne przywiązanie do konceptu zakończenia historii GG, którą ASP wymyśliła kilka-kilkanaście lat temu. ASP dość ostentacyjnie ignoruje nie tylko rozwiązania fabularne, ale właśnie sam rozwój postaci w 7 sezonie (jak słusznie zauważono powyżej, Rory kończy sezon 7 jako pewna siebie kobieta, która wie czego nie chce, a nie jak rozpieszczona (“privileged”) mameja). Niestety zgodzę się, że Rory jest najsłabszym ogniwem nowych odcinków – totalnie niezrozumiała dla mnie była jej relacja z Loganem, brak jakichkolwiek skrupułów (a przecież wszyscy pamiętamy, jak to było z Deanem i jego żoną). Ja rozumiem rozwój postaci, który jest nieunikniony, ale to było dla mnie zaprzeczeniem osobowości, którą pokazywano nam przez 7 sezonów – np. totalne nieprzygotowanie na rozmowę w Sandee Says (a to ta sama Rory, która była zła na swojego dziadka, że nie powiedział jej o zaplanowanym spotkaniu z jego kolegą odpowiedzialnym za rekrutację w Yale – bo chciała przygotować się do rozmowy) czy olewanie własnego chłopaka (a to ta sama Rory, która po pierwszym pocałunku z Jessem pobiegła do Deana, żeby go przeprosić za swoje zachowanie).
No wlasnie nie do konca przekonują mnie wyjaśnienia, że to było zakończenie wymyslone 8 lat temu – może w jakichs wyjętych z kontekstu szczegółach (typu ostatnia scena), ale sama kreacja postaci Rory to dla mnie próba przedstawienia typowego dorosłego przedstawiciela pokolenia millenialsòw, czego raczej wymyślić nie mogli w tamtych czasach. No chyba, że są wizjonerami 😉
A jesli chodzi o jej relację z Loganem to akurat mnie nie zaskoczyło, no może opròcz jej przekonania “ja byłam tu pierwsza i w ogóle co ta narzeczona się tu kreci”, i tego ze to ona jest poszkodowaną stroną. Gdy całowała Jessa będąc z Deanem, spała z żonatym Deanem i całowała Jessa by zemścić się na Loganie, przynajmniej miała wyrzuty sumienia. W ogóle jak tak teraz o tym mysle to w pewnym sensie od początku kreowali Rory na osobę, która w związkach (relacjach przyjacielskich tez)głównie bierze, a niewiele daje i ma problemy z bliskością i zaangażowaniem, więc w sumie jej zycie uczuciowe w nowym sezonie jest podsumowaniem tego wszystkiego, no ale jednak czlowiek po x latach dowiaduje się że dostanie to obiecane “closure”, a dostaje rozczarowanie, bo domknięcie wątkòw to raczej pozytywne zmiany w bohaterze i rozwiazanie problemow z ktorymi borykał sie na przestrzeni sezonòw, a nie dorzucenie do pieca.
Wątek z Paulem byl autentycznie żenujący od pierwszej chwili, jak jakiś kiepski komediowy gag, nie wiem jaki był jego cel – chcieli pokazać że Rory jest egoistką, ale żeby nie było tak ostro to ujęli to w komediowym stylu chłopaka o którym nikt nie pamięta?
Fajny tekst, natomiast w ogóle nie rozumiem fragmentu: “Prawie 50-letnia kobieta musiała pojechać w dzicz, żeby przypomnieć sobie, jak została porzucona w wieku 13 lat i to naprawiło wszystko? Serio??” – przecież to zupełnie nie o to chodziło. Głównym przesłaniem historii o porzuceniu w wieku 13 lat była reakcja jej ojca – o tym jak wtedy się zachował i tym samym było to jedne z najcenniejszym wspomnień o Richardzie, jakie Lorelai zachowała. Moim zdaniem scena była bardzo dobrze zagrana, podobało mi się bardzo, że w takim momencie zadzwoniła do Emily, a nie do Rory, czy do Luke’a.
Wiem, wiem 🙂 Może ujęłam to w skrócie myślowym. O ile rozumiem intencje tej sceny i wiem, o co chodziło, to nie potrafię pozbyć się irytacji, że tak to zrobili. Nie wydaje mi się to wiarygodne. Bo o ile Lorelei zawsze była postrzelona, to ta scena nie ma dla mnie sensu. Ok, dobre wspomnienie o ojcu, ale dlaczego teraz i co to ma wspólnego z tym, w jakim miejscu w życiu L. teraz jest i jak to się ma do jej związku z Lukiem. Jakoś mi to nie zagrało. Chętniej widziałabym tą scenę bardziej w okolicy sceny z domu Gilmore, kiedy każdy miał opowiedzieć jakąś miłą historię o Richardzie, a L. zrobiła to, co zrobiła. Wtedy miałoby to sens. Ale to tylko moje subiektywne przekonanie – pamiętam jak bardzo zirytowała mnie ta scena 🙂