Na początku czerwca Wydawnictwo Poznańskie powołało do życia Serię Reporterską. Od tamtego czasu zostały już w niej wydane świetne książki, a zapowiedzi prezentują się nad wyraz godnie. Warto zwrócić na nią uwagę, bo pojawiają się książki przeróżne. Mnie oczywiście najbardziej zainteresowały książki górskie. Jakiś czas temu mogliście przeczytać kilka słów o Morderstwie w Himalajach, a dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o Fivie.
Dwóch braci, Gordon i John Stainforth postanowili wspiąć się na najwyższą pionową ścianę skalną w Europie, czyli Ścianę Trolli. Chcieli przejść drogą Fiva, zamierzali zrobić to dosyć szybko i dokładnie na takie wspinanie się przygotowali. Niestety – nie wszystko poszło po ich myśli, a wspinaczka, która miała być przygodą, zamieniła się w walkę o życie.
Fiva. Przekroczyć granicę strachu to książka nagradzana i zbierająca bardzo dobre recenzje. Mogę zrozumieć dlaczego. Autor, po 40 latach wraca do tamtych dni, by opisać dokładnie, co się wydarzyło. W ogóle nie czuć upływu tego czasu. Gordon Stainforth pisze tak, jakby wydarzyło się to wczoraj, a my czujemy, jakbyśmy stali obok albo więcej – wspinali się razem z braćmi. W opisie książki przeczytamy, że jest o unikalnym, intensywnym doświadczeniu, o którym powinien przeczytać każdy pasjonat gór, każdy wspinaczkowy nowicjusz, by ustrzec się błędów. Ale również każdy doświadczony wspinacz – by przekonać się, że wszyscy je popełniamy. Myślę, że to jest jej główna zaleta.

Mam jednak z nią problem. O ile do spraw technicznych absolutnie nie można się przyczepić (czyta się ją świetnie!), to problem stanowią główni bohaterowie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to nie jest wcale historia o pokonywaniu swoich lęków, o poznawaniu siebie, o uniwersalnych prawdach, o wspinaczce i bezwzględności gór. Jakiś cichy głosik cały czas mówił mi w głowie, że to historia dwóch mało odpowiedzialnych chłopców, którzy mieli na tyle szczęścia, żeby przeżyć i móc opowiedzieć swoją historię. W tym kontekście przestało mnie też dziwić, dlaczego Gordon czekał 40 lat na jej opowiedzenie.
Zdaję sobie sprawę, że to raczej niesprawiedliwe, ale nie mogłam się pozbyć tego uczucia podczas lektury. Zamiast podziwu nad ich opanowaniem, umiejętnościami, rozwiązywaniem problemów, czułam raczej irytację, że właściwie wpakowali się w tę sytuację na własne życzenie. A przecież było co podziwiać. Może byli źle przygotowani, może zlekceważyli ścianę, na którą mieli się wspinać, może nie mieli dobrego sprzętu ani wystarczającego prowiantu, może kierowali się jedynie przewodnikiem Arnego Heena z 1959 roku, ale ostatecznie wyszli zwycięsko z tej próby. Poradzili sobie z głodem, zimnem i zmęczeniem, schodzili nieznaną drogą, a jeden z nich miał poważną kontuzję. Może i sami stworzyli taką sytuację, ale też z niej wybrnęli. Tylko teraz co jest istotniejsze – umiejętność unikania niebezpiecznych sytuacji w górach i zdrowy rozsądek, czy raczej szczęście, które pozwoli wyjść z tarapatów żywym?
Mi osobiście bardziej interesująca się wydaje dalsza kariera filmowa i fotograficzna Gordona niż ta młodzieńcza przygoda. Sama jednak książka jest bardzo wartościowa, choć dla mnie nie do końca z tych powodów, jakich mógłby spodziewać się autor czy wydawca. Dla mnie Fiva to idealna książka-przestroga, jak nie podchodzić do gór i jak się nie wspinać. Taka gwarancja, że jeśli zrobisz wszystko odwrotnie niż bracia Stainforth, zwiększysz swoje szanse. Inna sprawa, że dzisiaj trudno to porównywać. Sama sytuacja, ale przede wszystkim sprzęt górski, warunki, komunikacja – to wszystko zmieniło się, stało się bardziej dostępne, nowoczesne. Ale trzeba też pamiętać, że góry ciągle pozostają takie same – jeśli podejdziesz do nich bez przygotowania, ale też i szacunku, nie zawahają się, żeby Cię zabić. Pod tym względem Fiva zaskoczyła mnie bardzo na plus. Długo myślałam o tej książce, wywołała we mnie wiele emocji i przemyśleń na przeróżne tematy. Łatwiej jest czytać książki o wspinaczach, o dużych wyprawach. Wtedy wiadomo, czego można się spodziewać. I nawet jeśli ktoś ginie, łatwiej to akceptujemy. Fiva z kolei porusza inne strony wspinania się i pod tym względem to zdecydowanie godna uwagi książka.
♦
Nie jestem wielką amatorką publikacji traktujących o wspinaczce, ale myślę, że na tę książkę mogłabym zwrócić uwagę. Podejrzewam, że pewnie też nie zrozumiem motywacji bohaterów, bo nie pojmuję narażania życia i doprowadzania bliskich do takiego stresu, ale z pewnością dowiem się czegoś nowego.
Na pewno się czegoś dowiesz 🙂 Ja z kolei uwielbiam wszelkiego rodzaju takie publikacje, choć sama nigdy nie miałam chęci się wspinać. Pewnie dlatego lubię o tym czytać 🙂
Też nigdy nie ciągnęło mnie do wysokogórskiej wspinaczki, zdobywanie szczytów w Tatrach to już górny pułap moich możliwości 🙂
A to ciekawe. Nie powinno być tak, że śmierć na “dużych” wyprawach trudniej zaakceptować? Tam wszystko jest profesjonalne, przygotowane i tak dalej. Tam jakaś poważna katastrofa może do tragedii doprowadzić. W przypadku takiej amatorskiej, na dziko urządzonej wyprawy można się własnie spodziewać gniewu gór.
Tutaj odezwała się moja niegodność i brak empatii. Bo jak ktoś jest profesjonalnym alpinistą, idzie w góry przygotowany, robi wszystko, żeby przeżyć, ale jednak mu się nie udaje – to jest tragedia i dramat, ale wszystko jest wpisane w kalkulacje, ryzyko. A jak ktoś idzie tak jak bracia i ginie – to po prostu mu się należało i tyle. Oczywiście, że im się nie należało, ale taki mam pierwszy odruch. Tak jak z turystami, którzy giną robiąc sobie selfie. Naturalna selekcja i tak dalej…;-) Ale chodziło mi bardziej o sam ton książki – po prostu miałam wrażenie, że gość chwali się swoją głupotą na zasadzie “patrzcie, poszliśmy sobie w góry i hahaha, nieprzygotowani, ale było śmiesznie, trochę strasznie, ale hahaha przygoda” 🙂 Poczytałam później o jego dalszej działalności i wrażenie to trochę przygasło. Być może na moją reakcję miał też wpływ to, że równolegle czytałam “Przeżyć jeden dzień jak tygrys”, biografię Alexa MacIntyre’a, niesamowitej postaci i zdolnego alpinisty, który rozumiał góry jak mało kto i mógł wnieść do himalaizmu naprawdę wiele, czy to w teorii czy w praktyce, a który zginął absolutnie przypadkiem w wieku 28 lat.
Rozumiem tok myślenia, ale pozostaję przy swoim. Kalkulacja kalkulacją, ale w tej kalkulacji chodzi właśnie o zminimalizowanie ryzyka, ograniczenie go tak, jak tylko się da. Owszem, to ryzyko jest wpisane i śmierć nawet na profesjonalnych wyprawach nie jest rzadkością, ale i tak.