Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem.
Pierwszy raz od dłuższego czasu piszę o książce, która nie jest nowością. Bartek Sabela napisał Afronautów dwa lata temu, a ja w ogóle się nią nie zainteresowałam. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzić, o czym to jest. To tylko świadczy o tym, że naprawdę nie jesteśmy ogarnąć wszystkiego, mimo najszczerszych chęci. Czasami mi z tego powodu bardzo smutno, bo jednak chciałabym przeczytać te wszystkie fantastyczne książki. Nieprzejmowanie się tym, że jest to niemożliwe jest trudne i wymaga ciągłego doskonalenia! W każdym razie dzięki akcji #kosmicznylipiec i dobroci wydawnictwa Czarne Afronauci w końcu trafili w moje ręce!
Najpierw chcę podkreślić, że nie jest to typowa kosmiczna książka, o jakich pisałam do tej pory. Zastanawiałam się nawet, czy w ogóle o niej pisać w ramach akcji, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że powinnam. Bo jej nietypowość doskonale pokazuje, że kosmos to temat, który można znaleźć wszędzie! Książka jest wyjątkowa z jeszcze jednego powodu – Bartek Sabela dotarł i opowiedział taką historię, która wydaje się zbyt absurdalna i dziwna, by mogła być prawdziwa. A jednak się zdarzyła. Gdyby nie praca autora, ja pewnie nigdy bym się o niej nie dowiedziała. Mogę spokojnie tak założyć, bo przecież przez ponad 30 lat nic mi się nawet nie obiło o uszy, no i nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkiego, to już ustaliliśmy. I za to właśnie kocham książki – ktoś poświęca swój czas, jedzie, bada, rozmawia z ludźmi, a potem opisuje to wszystko po to, żebym mogła poznać daną opowieść.
Kiedy mówimy o wyścigu na Księżyc i lotach kosmicznych zazwyczaj mamy na myśli dwa kraje – Stany Zjednoczone i ZSRR. To one tworzyły historię, one się liczyły, tylko one mogły rzeczywiście coś zmienić i czegoś dokonać. W Zambii żył człowiek, który się z tym nie zgadzał. Bo niby dlaczego tylko one? Dlaczego to Zambia nie mogłaby się włączyć w kosmiczny wyścig i wysłać człowieka na Księżyc? Edward Mukuka Nkoloso, założyciel Narodowej Akademii Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii wierzył w to, że jest to możliwe, choć wielu traktowało go jak wariata. A i dzisiaj, kiedy czytamy o jego pomysłach, pozostaje się tylko uśmiechnąć pod nosem, nie można inaczej, kiedy poznajemy astronautę, który został wyselekcjonowany do pierwszego lotu na Księżyc, bo najlepiej stał na rękach, albo o pierwszej kobiecie, która poleci na Marsa, bo miała koty. Wiemy przecież, że bez ogromnego finansowego zaplecza, pracy tysięcy ludzi, wsparcia naukowców z wielu krajów taki projekt nie miał prawa się wydarzyć. A jednak sam fakt, że ktoś w niego wierzył jest intrygujący i zostawia nam wielkie pole do przemyśleń.
I to właśnie robi Bartek Sabela w swojej książce. Chodzi, pyta, szuka i bada. Ma trudne zadanie, bo nikt o tym nie wie, nie pamięta bądź nie chce pamiętać. Więcej źródeł znajduje w amerykańskich gazetach niż w Zambii. Udaje mu się dotrzeć do ważnych postaci tej historii, ale oni też nie mają prostych odpowiedzi. Źródeł jest mało, spektakularnych wydarzeń brak, oprócz tego jednego marzenia, które graniczy z szaleństwem. Podczas lektury można odnieść wrażenie, że książka jest o wszystkim, tylko nie o kosmosie. Ja bym ją podzieliła na trzy warstwy, które nałożone na siebie, dają spójną i całościową historię. Warstwa pierwsza to ta, dla której w ogóle powstała książka. Historia Nkoloso, jego Akademii, szkoleń astronautów, planów i działań nie zajmuje dużo miejsca w książce, ale pewnie trudno było napisać coś więcej bez materiałów. Druga warstwa to tło historyczne i geograficzne, które autor nakreślił wyjątkowo szeroko i dokładnie. Dużo dowiemy się o Zambii, jej historii, podziałach, sytuacji współczesnej. Dowiemy się też sporo o samej Afryce, o kolonializmie i jego skutkach ciągnących się do dzisiaj. Trzecia natomiast warstwa to świat autora, jego odczucie, emocje, spostrzeżenia, sytuacje, w których uczestniczył, miejsca, które odwiedzał. Takie trochę zajrzenie w to, jak ten reportaż był pisany.
Nie umiem określić, czy podobała mi się ta książka czy nie. Jestem zachwycona historią i faktem, że ktoś z Polski ją odnalazł i opisał. Z drugiej strony Zambia jako kraj niespecjalnie mnie interesuje, więc obszerne fragmenty o jej historii albo o na przykład współczesnych wierzeniach, były dla mnie zbędne. Zdaję sobie jednak sprawę, że bez nich nie miałabym odpowiedniego kontekstu i zaplecza, żeby tę historię zrozumieć. Myślę, że idealne podsumowanie napisał autor – Jest coś wzruszającego w tej naiwnej, prostej wierze w wielkie rzeczy, nieograniczonej okolicznościami, trudnościami, niebiorącej pod uwagę możliwości technicznych i finansowych. Marzenie samo w sobie, czyste, wykrystylizowane, leżące bardzo blisko szaleństwa. Czarny człowiek zrzuca kajdany i od razu leci w Kosmos. I dla mnie właśnie o tym jest ta książka. Choć Zambię i Stany dzieliła przepaść jeśli chodzi o zaawansowanie kosmiczne, to marzeń przecież nic nie ogranicza.
(Na innej płaszczyźnie trzeba by rozpatrywać fakt, że Nkoloso mógł być rzeczywiście człowiekiem niespełna rozumu, który miał tyle charyzmy, że pociągnął za sobą innych. Sprzedał im swoje marzenie, uwierzyli w nie. Można by się zastanawiać, jakie skutki taka sytuacja mogłaby mieć, jak mogłaby wpłynąć na życie tych ludzi, rozwinąć i ile mogłaby mieć zakończeń, niekoniecznie tych dobrych. Dużo gdybania, wiem. Jaka granica dzieli marzenia od szaleństwa? Założę się, że na Muska też patrzono dziwnie, kiedy pierwszy raz powiedział, że chce polecieć w kosmos. Czy różnicą między wariatem a pionierem są tylko pieniądze? Czy sięgać po niemożliwe mają prawo tylko bogaci?)
W moich oczach to dobra książka, bo opowiada dobrą historię i zmusza do zadawania pytań. Po prostu.
♦