Stany Zjednoczone nie pozostawiają nikogo obojętnym. Są miłośnicy tego kraju, zachwyceni wszystkim, co amerykańskie (jeśli nie kulturą, to na pewno chociażby przyrodą), traktujący USA jak ziemię obiecaną. Z drugiej strony są przeciwnicy, którzy wychodzą z założenia, że wszystko co amerykańskie jest złe, a sam kraj nie ma nic ciekawego do zaproponowania. Chciałabym pojechać do Stanów, chociaż w pierwszej trójce listy “Must see” ich nie ma. Nie wiedziałabym jak stworzyć program wyjazdu – jak wybrać tylko kilka rzeczy spośród tysięcy wartych zobaczenia? Niezależnie od tego, do której grupy się zaliczacie, musicie przyznać, że Ameryka oferuje nam niesamowitą przygodę.
Do książki Bartosza Gardockiego “Oczy wuja sama” podeszłam z wielką ciekawością. Uwielbiam książki o podróżach. W ten sposób mogę poznać choć trochę miejsca, w których być może sama nie będę. Wielki plus za formę wydania – piękny papier, mnóstwo kolorowych zdjęć. Słowo przeplata się z obrazem, uzupełniają się nawzajem. Zdjęcia są bardzo dobre, zwłaszcza te, które ukazują znane miejsca i budynki z innej perspektywy. Fajnie jest zobaczyć, jak wygląda zaplecze tych wszystkich symboli Ameryki, znanych nam z filmów i seriali. Spokojnie można polecać tę książkę osobom, które planują wyjazd do Stanów. Znajdą tu na pewno mnóstwo informacji, ciekawostek, propozycji miejsc do zobaczenia (Alcatraz, gdzie siedział Al Capone; najbardziej stroma ulica na świecie Lombard Street w San Fransisco; Genoa Bar, najstarszy saloon w Nevadzie czynny od 1853 roku i wiele, wiele więcej). Dowiedzą się, na co zwracać uwagę, czego unikać, poznają historie, których nigdzie indziej nie znajdą.
Amerykańskie opowieści czasami zanadto się rozmywają w rozważaniach Autora, osobistych wtrętach (ale w końcu to osobista książka), opisach uczuć, wrażeń i kolorach światła, odbijających się od skał. Mam wrażenie, że opisanie Ameryki trochę Autora przerosło – jest dobry research, są wspaniałe przygody, świetne zdjęcia, ale czegoś zabrakło – jakiejś takiej amerykańskiej iskierki, która sprawiłaby, że od książki nie dałoby się oderwać. Mam wrażenie, że gdyby skrócić ją trochę, to książka byłaby mocniejsza.
(łatwo mi się mądrzyć – nie wiem, czy byłabym w stanie napisać choć jedno sensowne zdanie po zobaczeniu tylu wspaniałości)
Najważniejsze przesłanie książki jednak jest takie, że owszem, Stany są zachwycające, ale w dalszym ciągu pozostają zwykłym krajem. Krajem, który ze względu na swoją specyfikę, posiada więcej szaleńców, wariatów, morderców i innych dziwnych typów niż inne kraje. Dlatego nie można ich idealizować. Idealizować można konkretne miejsce w Stanach – takie jak na przykład Park Yellowstone czy Park Yosemite czy Jezioro Tahoe. Ale nie całe Stany. Bo tam, tak jak wszędzie indziej na całym świecie, w miastach jest brudno poza turystycznym centrum; są bezdomni i żebracy, którzy zaczepiają nas na ulicy; są ludzie z problemami, są narkotyki i pijackie burdy. Żyją tam normalni ludzie, więc wszystko co ludzkie, nie jest im obce 😉
Warto przeczytać “Oczy wuja Sama” – bo po lekturze będziemy mieć inne spojrzenie na Stany Zjednoczenie, niezależnie do której grupy się zaliczamy – do tej, która Amerykę kocha, czy do tej, które jej nienawidzi.
Na koniec parę rzeczy, o których się dowiedziałam z książki:
– Ulica Wall Street nazywa się tak a nie inaczej, ponieważ w 1653 zbudowano tam palisadę obronną przeciwko napadom Indian
– W maratonie nowojorskim, najsłynniejszym maratonie świata, raz wygrała Polka – była to Wanda Panfil w 1990 r.
– Fascynująca wysepka Ellis Island, na której mieściło się biuro przyjmowania imigrantów. Nie miałam pojęcia, że Małgorzata Szejnert napisała o tym miejscu książkę. “Wyspa klucz”od razu znalazła się na mojej liście “Do przeczytania”
I dwie historie, które są warte powielania, szerzenia i dzielenia się nimi, bo są niesamowite.
– Historia Szalonego Konia, największego z wodzów indiańskich, który walczył z białymi, jest naprawdę wyjątkowa. Niesamowita postać, o której warto wiedzieć. Znajomość historii walki z Indianami jest bardzo potrzebna – w tym przypadku nasza wiedza jest kreowana głównie przez westerny, a nie zawsze jest to obraz zgodny z prawdą. A trzeba pamiętać, na jakim fundamencie powstało “najwspanialsze państwo na świecie”. Mount Rushmore jest miejscem, które wypada zaliczyć, jak się jest w Stanach. Podobizny czterech prezydentów, wykute w skale stanowią cel wielu turystów. Ale “co za bezczelność ze strony Amerykanów, żeby w centrum Black Hills, świętych gór Indian, którzy zostali przetrzebieni w wyniku bestialskich czystek etnicznych, mających tu miejsce zaledwie pół wieku przed powstaniem monumentu, postawić pomnik ku chwale czterech białych wodzów, którzy kiedyś, siedząc w swoich ciepłych fotelach w Waszyngtonie, akceptowali eksterminację czerwonoskórych! To tak jakby Niemcy postawili teraz w Oświęcimu popiersie Adolfa Hitlera” [str. 332] Bardzo w punkt! Nigdy nie myślałam o tym monumencie w ten sposób – cieszę się, że mogłam to przeczytać!
W każdym razie jest w tej historii dobre zakończenie, na dodatek Polskie. Do rzeźbiarza Korczaka Ziółkowskiego zgłosił się wódz Siuksów z prośbą wykucia w skale podobizny Szalonego Konia. O Ziółkowskim czytałam już kiedyś u Łysiaka, ale zapomniałam o tym całkowicie. Artysta długo wahał się, ale w końcu zgodził się i zaangażował się w ten projekt z całych sił. Rozmiary pomnika są szalone – będzie to największa rzeźba świata, większa niż piramidy w Gizie! Projekt po śmierci dzielnego rzeźbiarza jest kontynuowany przez jego rodzinę. Finansowany jest wyłącznie z opłat za zwiedzanie i z prywatnych darowizn – także jeśli będziecie w okolicy – darujcie sobie zwiedzanie Mount Rushmore! Pojedźcie trochę dalej i swoim biletem wspomóżcie tak fantastyczny projekt!!
– Druga rzecz, o której chciałabym Wam powiedzieć to to, że Wielki Kanion to jedno z niewielu miejsc na Ziemi, gdzie da się gołym okiem zaobserwować krzywiznę planety!! “Jest to możliwe dzięki gigantycznym przestrzeniom i horyzontowi odległemu o setki kilometrów”.
Po przeczytaniu tej książki budzi się tęsknota, żeby choć raz w życiu zobaczyć wschód słońca nad Wielkim Kanionem.