Nathaniel Philbrick to autor do którego przymierzałam się od czasu książki W samym sercu morza. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale do tej pory myślałam, że to powieść (nie śmiejcie się). Może to przez filmową okładkę książki? W każdym razie teraz, kiedy wiem, że to literatura faktu, od razu biegnę do biblioteki i nadrabiam. A pierwsze spotkanie z autorem zafundowało mi Wydawnictwo Poznańskie – Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki to książka napisana przez Philbricka w 2006 roku i jak tytuł wskazuje, traktująca o Pielgrzymach, którzy założyli pierwszą osadę w Nowej Anglii.
Powszechne postrzeganie odkrycia Ameryki i jej skolonizowania jest raczej pozytywne. Oto biały, mądry człowiek przybył w całej swojej chwale, wziął we władanie nowe ziemie, by uczynić je lepszymi i bardziej rozwiniętymi, a wszelkie przeszkody po prostu usunął. Odkrywcy byli bohaterami i tak często do dzisiaj się o nich myśli. Kiedy jednak wgryźć się w temat, wczytać się w poszczególne historie, okazuje się, że byliśmy najgorszym, co mogło spotkać tamtejszych mieszkańców.
To film, który zmienia myślenie o Krzysztofie Kolumbie.
Nathaniel Philbrick rozprawia się z mitami. Na okładce przeczytamy, że jego styl jest brawurowy i chyba rzeczywiście można go tak określić. Czyta się tę książkę nie jak pozycję historyczną, a bardziej jak sensacyjną powieść. Autor przeprowadza nas przez pierwsze lata kolonizacji Nowej Anglii – wyjaśnia, skąd właściwie wzięli się tam Anglicy, dlaczego akurat tam się osiedlili, kim byli. Opisuje, jak wyglądały ich pierwsze zmagania z amerykańską ziemią, te większe i poważniejsze, ale też te codzienne. Kiedy myśli się o pionierach, można ich podziwiać, szanować za odwagę (bo żeby wsiąść na statek i popłynąć w całkowicie nieznane to jednak trzeba być odważnym). Ale to wszystko hasła, które nie pokazują, z czym musieli się mierzyć. Philbrick za to pokazuje to doskonale – czytając Mayflower można się poczuć jak Pielgrzym, który wysiadł ze statku na którym płynął na dwa miesiące. Wysiadł na ląd, na którym nie było nic – ja sobie nawet nie wyobrażam, jak to jest zaczynać od takiego zera!
Ale to opowieść nie tylko o Pielgrzymach. Napisałam wcześniej, że Philbrick rozprawia się z mitami. W opowieściach o powstawaniu Stanów trudno znaleźć równowagę. Bo z jednej strony nie można odmówić odwagi i słuszności ludziom, którzy szukali dla siebie miejsca, zaczynali od niczego, potem i krwią budowali osady, a wszystko po to, by żyć, tak jak chcieli. Z drugiej strony, Philbrick głośno mówi stop! Trzeba spojrzeć na to od drugiej strony. Bo może chcieli dobrze, ale wyszło jak zawsze. Kiedy tylko pomoc Indian była im już niepotrzebna, zaczęli ich mordować. Kiedy widmo głodu zniknęło, zaczęli się rozglądać, jak tu się wzbogacić i skąd kupić więcej ziemi. A w ogóle to pierwsze kontakty z Indianami rozpoczęli od kradzieży ich jedzenia. Kiedy czytałam Mayflower ciśnienie mi się podnosiło raz za razem. Część historyczna jest rzetelna i warto przeczytać książkę ze względu na wiedzę, jak to wszystko się odbyło. Ale to ta część ludzka, emocjonalna niszczy czytelnika i wzbudza świadomość, wiele myśli, które zostają na dłużej.

Bo ludzie odgrywają tutaj najważniejszą rolę. Są aktorzy pierwszoplanowi, Ci, od których zależały wydarzenia i rozwój sytuacji, jak William Branford, Benjamin Church, Massasoit czy król Filip. Ale jest też całe mnóstwo aktorów drugoplanowych – ludzie, którzy porzucili całe swoje życie, by popłynąć w nieznane, żony, które poszły za mężami, pozostawione dzieci i rozdarte rodziny, Indianie, nie wiedzący, czego mogą się spodziewać. Tłem dla ich istnienia są wielkie wydarzenia historyczne, ale też ogromnie ważne, jednostkowe przeżycia – śmierć najbliższych, choroby, wyzwania takie jak budowa domu czy przeżycie zimy, organizacja współistnienia, sympatie i antypatie, podejmowane decyzje. Na każdej stronie tej książki czuć napięcie – my wiemy, jak to wszystko się skończy, ale oni jeszcze nie. I chciałoby się zmienić bieg wydarzeń, powstrzymać niektórych, zmusić do działania innych. Rzadko mam podczas lektury ochotę obrażać ludzi, o których czytam, ale tutaj kilku się oberwało. Więc z jednej strony odwaga, z drugiej głupota. Z jednej pionierstwo, z drugiej nie poparte niczym wyobrażenie o własnej wielkości i byciu lepszym. Kolonizacja Ameryki to jeszcze jeden rozdział w historii ludzkości, którego powinniśmy się wstydzić. Albo czerpać z niego naukę, choć nie wiem dlaczego, ale jestem przekonana, że nawet gdybyśmy cofnęli czas i mieli taką wiedzę, jaką mamy dzisiaj, historia potoczyłaby się podobnie.
O początkach Stanów pewnie każdy coś tam wie. Ale przyznam się szczerze, że ja o wojnie króla Filipa, która była punktem kończącym poprawne stosunki między kolonistami a Indianami, dowiedziałam się dopiero z tej książki. Wielki ukłon również w stronę autora, że napisał bardzo rzetelny tekst bez jakiejkolwiek oceny. Komentuje wydarzenia, wyjaśnia, opisuje, ale nie ocenia. To zostawia czytelnikowi. Mayflower to piękna książka o trudnych czasach, odważnych ludziach, potwornych czynach. Otwiera głowę, mienia patrzenie na świat, budzi wiele pytań i wątpliwości. Warto ją przeczytać!
♦
Jeśli jesteście zainteresowani tematem odkryć geograficznych i historią, jak wyglądało to naprawdę, to jednymi z lepszych książek, jakie czytałam były książki Paula Herrmanna Pokażcie mi testament Adama i Siódma minęła, ósma przemija… Przygody najwcześniejszych odkryć. Marzę o tym, żeby ktoś je wznowił!
Oszaleję, kolejny tytuł do zapisania na listę życzeń, pozdrowienia 🙂
Co zrobić, jak tyle świetnych książek! Buziak!
Świetna recenzja!
Równie wstrząsająca jest historia “podboju” Australii.. Nie mówiąc już o Afryce…
Warto o tym czytac, by mieć świadomość skąd się biorą współczesne problemy i konflikty w tych regionach. Pozdrawiam!
Dziękuję! Zdecydowanie tak! Przy historii Australii jeszcze bardziej się denerwuję – ale trzeba czytać takie książki.
[…] pisałam tekst o Mayflower z tej serii napisałam coś takiego: Powszechne postrzeganie odkrycia Ameryki i jej skolonizowania […]