Indianie zostali zatem usunięci i ze wszystkich ziem poczynając od północnych krańców Kanady i najdalszych zakamarków Alaski, a kończąc na samym koniuszku Ameryki Południowej, a następnie sprowadzono ich wszystkich do jednego tylko wizerunku głowy przy ozdobionej pióropuszem. Nasze głowy widnieją na proporcach, ubraniach i monetach. Najpierw pojawiły się oczywiście na jednopensówce, a następnie na miedzianej pięciopensówce z bizonem – w obu przypadkach zanim jeszcze, jako naród, mieliśmy prawo głosu. Obydwu tych monet – podobnie jak prawdy o tym, co rzeczywiście działo się w czasach ekspansji kolonialnej na całym świecie czy też krwi przelanej we wszystkich tych rzeziach – nie ma już obecnie w obiegu.
Tłumaczenie Tomasz Tesznar
Zanim zacznę opowiadać Wam o tej książce, chciałabym, żebyście obejrzeli pewien film
Tommy Orange jest członkiem plemion Czejenów i Arapahów z Oklahomy i napisał swoją pierwszą powieść, w której mierzy się z wielką historią. Historią, o której pewnie większość chciałaby zapomnieć, a część w ogóle nie wie. Tak jak mówi jeden z bohaterów powieści, dla większości ludzi Indianin ma jedną twarz – starszego mężczyzny z pióropuszem na głowie. Czy w naszym przypadku jest inaczej? Przecież Indianin to taki łatwy i kuszący stereotyp. Nie mam pojęcia o literaturze indiańskiej, więc poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale nie ma chyba za wielu znanych pisarzy, którzy są Indianami? Ja kojarzę jedynie N. Scotta Momaday’a, który dostał Pulitzera za powieść Dom utkany ze świtu. Dlatego tym bardziej warto zwracać uwagę na takie książki – bo powieść Orange’a jest mocną i mądrą książka opowiadającą o istotnych sprawach. Ważnym głosem, który głośno mówi o tym, o czym czasami wstyd nawet szeptać. Który przypomina o tym wszystkim, co nie może zostać zapomniane i ignorowane.
Maxine każe mi sobie czytać jakieś indiańskie historie, które nie zawsze łapię. W sumie jednak mi się podobają, bo jak już coś załapię, dociera to we mnie aż do tego miejsca, gdzie człowiek odczuwa ból, ale jest mu lepiej, ponieważ coś czuje; coś czego nie mógł odczuwać zanim to przeczytał; coś, co sprawia że nie czuje się już tak bardzo samotny i ma wrażenie, że odtąd nie będzie już tak bardzo bolało.
Cały pomysł na książkę jest bardzo ciekawy. Fabuła jest przerwana w dwóch miejscach pewnego rodzaju esejami, w których autor opowiada historię prześladowań, podsumowuje współczesne życie miejskich Indian, przybliża nas do ich świata, przedstawia ich wartości, motywacje i spojrzenie na rzeczywistość. Wie, co pisze, bo przecież sam jest jednym z nich. Dlatego książka jest bardzo osobista, a przez to jeszcze mocniejsza. Bohaterów jest 12. Celem każdego z nich jest zjazd plemienny w Oakland – każdy ma swoje powody, by tam dotrzeć. Autor opowiada nam o każdej osobie po kolei, pokazuje w urywkach jej życie i drogę do punktu kulminacyjnego. Losy pozornie obcych sobie ludzi w którymś momencie splatają się, ale właściwie od samego początku czujemy, że nic dobrego ich nie spotka. Orange włożył w swój tekst wiele emocji, głównie tych niepokojących. Powieść jest przygnębiająca, smutna i właśnie niepokojąca. Taka, jaka jest historia Indian.
Cieszę się, że chcesz się dowiadywać takich rzeczy, ale poznawanie własnego dziedzictwa to przywilej. Przywilej na jaki nas nie stać. A ponadto nic, co mogłabym powiedzieć ci o twoich przodkach nie sprawi, że staniesz się w mniejszym czy większym stopniu Indianinem. A przynajmniej prawdziwym Indianinem. I nie pozwól nigdy aby ktoś mówił ci, co to znaczy być Indianinem. Zbyt wielu spośród nas zginęło, aby choć kilkoro mogło znaleźć się teraz tutaj, w naszej kuchni tak jak ty i ja. Każda cząstka naszego ludu której się to udało jest bezcenna a ty jesteś Indianinem dlatego że jesteś Indianinem i tyle.
Warto zmierzyć się z tą powieścią. Szturmem zdobyła amerykański rynek i tym razem naprawdę to nie książka-wydmuszka. Lubię, kiedy literatury używa się, by opowiadać o czymś ważnym. Bohaterowie Orange’a są bardzo prawdziwi – o ile nie mam zielonego pojęcia, jak wygląda współczesna sytuacja Indian w Stanach, mogę uwierzyć, że właśnie tak, jak opisał. Orange pokazuje najbardziej palące problemy, takie jak alkoholizm i inne uzależnienia, przemoc, brak pracy. Ale to, co robi największe wrażenie, to oderwanie od tradycji i kultury, rezygnacja z indiańskiego świata i próby odcięcia się od niego, apatia i brak nadziei. Przekształcenie się Indianina w maskotkę współczesności. Pokazując życie Indianina w XXI wieku, autor jednocześnie pyta, co to w ogóle znaczy być prawdziwym Indianinem? Jak takie dziedzictwo wpływa na ludzi? Jak udźwignąć całą tragiczną historię?
To opowieść na wskroś amerykańska i wcale mnie nie dziwi, że jest za oceanem hitem. Doceńcie ją, bo jest tego warta. Czuję, że autor może nas jeszcze zaskoczyć, skoro jego debiut jest tak dobry. Ale przede wszystkim przeczytajcie ją, bo można dzięki niej poznać kawałek historii i tego, jak wpływa na świat i pojedyncze ludzkie istnienia. Orange w bardzo celny sposób opisuje to, z czym mierzą się dzisiejsi Urban Indians. I wiecie, dlaczego jeszcze warto ją przeczytać? Żeby wyjść poza wygodny stereotyp Indianina z pióropuszem.
♦
◊ O Nigdzie indziej przeczytacie jeszcze u Kasi – kate in bookland
♦
[…] sięgam po powieści, które przedstawiają świat rdzennej ludności. Jakiś czas temu pisałam o Nigdzie indziej, teraz przyszedł czas na Tam, gdzie rozmawiają umarli Brandona […]