Uważam, że im więcej czasu poświęca się na zastanawianie, co ja, do chuja, robię w tym miejscu, tym gorsze osiąga się wyniki. O wiele lepiej jest wejść w to gówno po uszy. Czy wiecie, że w Cesarstwie Rzymskim lekarze udzielający pomocy niewiastom cierpiącym na histerię nakazywali swym niewolnikom wydawanie głośnych okrzyków i zasmradzanie izby chorej, aby wystraszyć macicę i zmusić ją do powrotu do pierwotnego położenia, a niewolnicy nawet się nad tym nie zastanawiali? Dlatego Cesarstwo Rzymskie przetrwało tysiąc pięćset lat. Zostałem niewolnikiem dawno temu.
Tłumaczenie Jędrzej Polak
Nazywam się Stephen Florida to książka zupełnie inna od tych, które zazwyczaj pojawiają się u mnie na blogu. Zawsze przy okazji takich książek wspominam, że ja zazwyczaj ich unikam. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że chyba powinnam przestać tak pisać, bo najzwyczajniej w świecie nie jest już to prawdą. Owszem, czytam je rzadziej, ale już ich nie unikam. Przede wszystkim traktuję jako doskonałą okazję do rozszerzenia swoich czytelniczych horyzontów. Jest to też idealna odskocznia od reportaży i literatury popularnonaukowej. To w takich książkach najczęściej znajduję zdania, które mnie zachwycają swoją konstrukcją, w nich są fragmenty, które zaskakują celnością i prawdą. Bo jak w jednym zdaniu można zawrzeć sens wszystkiego? A niektórzy powieściopisarze to potrafią.
Gabe Habash jest wśród nich. Nazywam się Stephen Florida to kolejny doskonały debiut, który pojawia się w ostatnim czasie na blogu. Przeczytacie o niej już dużo ciepłych i dobrych słów w Internecie, a na samej książce znajdziecie aż jedenaście blurbów zachwalających książkę. Zazwyczaj jest tak, że jak coś aż tak bardzo trzeba zachwalać, to raczej z jakością jest kiepsko. Czasami są jednak wyjątki i to jeden z nich. Bo książka Habasha jest dokładnie tym wszystkim, co zostało wymienione w blurbach. Historia młodego zapaśnika, opowiedziana przez niego samego zapada bardzo mocno w pamięć i do końca nie wiadomo, co z nią zrobić. Bo Florida to dziwny bohater. Niepokojący. Ogarnięty obsesją, pragnący zostawić po sobie ślad i dążący do tego za wszelką cenę. Jest samotny, trochę na własne życzenie, stoi z boku i obserwuje swoje życie i życie innych jak przez mikroskop. W jednym momencie myślimy, że na pewno jest z nim coś nie tak, by w następnej zachwycić się tym, co mówi. Jest prostolinijny, a jednocześnie ścinający z nóg swoimi spostrzeżeniami. Jest jak połączenie Forresta Gumpa, Yossariana i jakiegoś mordercy przed popełnieniem pierwszej zbrodni. To chyba najciekawsza fikcyjna postać, jaką ostatnio poznałam w literaturze.
Muszę żyć z tym wszystkim. A ostatnio dwadzieścia jeden lat życia z różnymi rzeczami zaczęło mnie nużyć. Najpierw osiemnaście lat życia z tym wszystkim, potem koniec szkoły średniej i trzy następne lata życia z tym wszystkim – takiego życia, w którym nic się nie robi oprócz znoszenia tego wszystkiego. Tkwię w tym wszystkim po uszy, utknąłem w tej historii, która nigdy nie daje mi spokoju. To wystarczy, żeby zacząć sobie wyobrażać, że mogło być inaczej, obracać w głowie głupie myśli o tym, czy powinno się być tym, kim się jest, i czy dokonało się właściwego wyboru. Potrzebuję do życia tylko jednej idei, którą chcę żyć. To mi wystarczy.
Nie napiszę, że było łatwo. Miałam momenty zwolnienia, najczęściej w zapaśniczych fragmentach. Co zrobić, wszelaki sport usypia mnie od razu, nawet mistrzowsko opisany. Świat zapasów w amerykańskich college’ach był chyba na ostatnim miejscu tematów mnie interesujących. A Habash tak go opisał, że (nie, zapasy nie zainteresowały mnie bardziej ani nie zapragnęłam ich uprawiać) nie miałam nic przeciwko, by wejść do tego świata i trochę w nim pobyć. Wydaje mi się, że wiem dlaczego. Bo zapasy to pretekst. Stephen Florida mógłby wykonywać każdą inną rzecz, a byłby tak samo fascynującą postacią. To bohater i jednocześnie narrator tworzy tę historię. I mimo że to opowieść jednego człowieka o jego życiu, jestem pewna, że wielu z czytelników znajdzie w niej fragmenty o sobie.
Nie lubię używać dużych słów, pisać, że książka jest arcydziełem, że znajdziemy w niej prawdy objawione, a jej przeczytanie zmieni czyjeś życie. Jestem pewna, że nie wszystkim czytelnikom się spodoba i ma przecież do tego prawo. To specyficzna książka, w której nie znajdziemy typowej akcji. To wejście w czyjąś głowę i patrzenie na świat oczami tej osoby. Podróż w głąb emocji, uczuć i myśli, nie zawsze zrozumiałych i zgodnych z nami samymi. W wielu miejscach poczujecie się niekomfortowo, w innych stwierdzicie, że nie łapiecie o co chodzi, w jeszcze innych zatrzymacie się zadziwieni trafnością jakiegoś zdania. A to potrafi tylko największa literatura. I choć Stephena Floridę można poznać całkiem dobrze, ja cały czas mam wrażenie, że nic o nim nie wiem.
♦
W Poznaniu odbyło się spotkanie z Jędrzejem Polakiem, o którym napisał na stronie kulturapoznan.pl Jacek Adamiec. Pozwolę sobie zacytować fragment o próbach wydania książki. Jak to jest, że zawsze wszystkie najlepsze książki zaliczają po kilkadziesiąt odrzuceń? Napisał dwie książki, pierwszą uznał za niepublikowalną, drugą ponad 20 razy składał w wydawnictwach, ale nikt jej nie przyjął. Tę książkę natomiast, proszę sobie wyobrazić, składał 30 razy w różnych wydawnictwach amerykańskich i w końcu wydał ją w małym Cofee House. […] Jeśli chodzi o upór, myślę, że można porównać go z bohaterem tej książki, Stephenem Floridą, bo w końcu dopiął swego i wydał rzecz ważną nie tylko dla niego, ale i dla literatury amerykańskiej.
♦
◊ O książce napisała pięknie Olga z Wielkiego Buka.
♦