Jeżeli bycie pastorem w wiktoriańskiej Anglii kojarzy Wam się z nudą, sztywniactwem i modleniem się przez całe dni, nie możecie się bardziej mylić. Dziennik Francisa Kilverta odwróci Wasze myślenie do góry nogami. Wiem, że ta sztywna etykieta czasów wiktoriańskich obowiązywała przede wszystkim w sferach wyższych (bo ludzie biedniejsi, czy po prostu Ci pracujący, nie mieli ani czasu, ani głowy przejmować się pewnymi sprawami). Wiem też, że pastor to nie ksiądz i na czym polega różnica. Mimo to Dziennik naprawdę mnie zaskoczył. Pozytywnie, rzecz jasna.
Francis Kilvert był angielskim pastorem. Jego dzienniki obejmują okres od 1 stycznia 1870 aż do 12 marca 1879 roku. To, co możemy przeczytać dzięki Wydawnictwu Zysk to nie całość, jedynie wybór wpisów. Wpisów, które ukazują nam życie w XIX-wiecznej Walii. Kilvert pisał swoje dzienniki z myślą o tym, że zainteresują potomnych – i miał przy tym raczej na myśli swoją rodzinę, a nie nas, czytelników 🙂 Po wydaniu drukiem dzienniki stały się bardzo popularne i jeśli zaczniecie czytać Dziennik, nie będziecie się temu dziwić. Bo racjonalna myśl, że to przecież nie może być ciekawe, bardzo szybko znika, a czytelnik łapie się na tym, że pastora najzwyczajniej w świecie polubił, poznał okolicę i sąsiadów i chce wiedzieć, co będzie dalej, niezależnie od tego, czy chodzi o to, co będzie dzisiaj na kolację czy o przyjęcie oświadczyn Kilverta. Nie wiem, czy taki dziennik budzi w nas, czytelnikach, bardziej ciekawość historyczną, czy jednak bardziej taką ludzką, ploteczkową “co tam u sąsiadów słychać”. Pewnie i taką i taką, bo przecież to się wcale nie wyklucza.
Kilvert był bardzo dobrym i dokładnym obserwatorem. Miał również dar pisania i ubierania w słowa myśli i uczuć. Do tego dochodzi jeszcze świetne, trochę przekorne poczucie humoru, zdrowe podejście do życia, zapisywanie wielu rzeczy, czasami zupełnie z innej bajki. To wszystko kształtuje rzeczywisty obraz XIX-wiecznego, wiejskiego życia, ze wszystkimi szczegółami, z codziennością, którą tylko dzięki takiemu dziennikowi możemy podpatrzeć. Żaden podręcznik historii nam tego nie da. Kilvert poczynił wiele obserwacji, z którymi my dzisiaj mamy problem! Na przykład na samym początku pisze o kobiecie karmiącej dziecko piersią publicznie w pubie bez żadnego zdziwienia czy zgorszenia. Fragment, który wydał mi się znamienny po przeczytaniu książki Zakonnice odchodzą po cichu brzmiał:
Osobliwy jest – w obecnej epoce dziejów świata, w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia – widok zakonników z powagą noszących takie stroje [habity] przy pracy w pełnym słońcu. Nie sposób było oprzeć się myśli, że bardziej rozsądne i w sumie bardziej pobożne były ubrania i praca mularzy oraz zwawej dziewki robiacej pranie przed plebania, żyjących w zgodzie z naturą i biorących na siebie przypadające im w udziale trudy, troski i radości świata, niźli ponure i nienaturalne życie mnichów, powracających do błędów średniowiecza i zamykających się na świat, by się za niego modlić
Zdecydowanie jednak na liście zalet tej książki jest poczucie humoru Autora. Francis Kilvert wydaje się być osobą, z którą można było łatwo się zaprzyjaźnić. Wesoły, radosny, z ciętą ripostą i ostrym żartem, może nawet trochę ironicznym. Kiedy kobieta wybiera dla swojej córki imię drugiej żony Kaina, pastor komentuje to jako niezbyt dobrze wróżącą aluzję. O zwiedzaniu pośród innych ludzi pisze, że ze wszystkich uciążliwych stworzeń najbardziej irytujący jest turysta. A ze wszystkich turystów najgorzej wychowany, natrętny i znienawidzony jest turysta angielski. Poczucie humoru objawia się zwłaszcza w krótkich myślach (Zło zawsze przychodziło ze wschodu: zaraza, cholera i człowiek), trafnych i zabawnych, zwłaszcza, że wychodzą z ust pastora 😉 Przykładowy wpis, który rozbawił mnie do łez, brzmiał:
Cudowna noc, blask gwiazd na bezchmurnym niebie. W ciemnościach Long Lands Pitch natknąłem się na idącego w przeciwną stronę mężczyznę. Był to stary Richard Meredith, geodeta, który przystanął i zaczął mówić o wszelkich zjawiskach na niebie i ziemi, planetach i gwiazdach stałych, filozofach i heretykach, mahometach i ich wierze. Pytał mnie między innymi, czy moim zdaniem pierwotniaki mają zdolność cierpienia. Skłaniał się ku stanowisku, że nie.
Ja osobiście polubiłam go bardzo po tym fragmencie: Miałem szczęście przejść z Hay do Clyro polami bez napotkania choćby jednego człowieka, co zawsze jest dla mnie wielkim tryumfem i powodem do satysfakcji, bo mam szczególną niechęć do spotykania ludzi i szczególną sympatię do opustoszałych dróg.
Francis Kilvert był absolutnie równym gościem, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Śmiechu jest kupa – są historie o pawianach, które wynoszą koty na szczyt najwyższej wieży w zamku i zrzucają je stamtąd, są historie o pijanych mężach, zdradzanych żonach, nieślubnych dzieciach, pomyłkach, spotkaniach, piknikach, nagich kąpielach w rzece itd. Jednocześnie możemy poczytać o skandalach, podczas których wychodzi na jaw plugawe zepsucie londyńskiej society. Możemy zerknąć na rozwój świata oczami ówczesnych ludzi (Dziś nadałem pierwsze w życiu pocztówki (…) Kapitalny wynalazek, proste, pożyteczne i łatwe w użyciu. Bardzo fortunny pomysł), co jest absolutnie fenomenalne. A w tle tych wszystkich codziennych, małych zdarzeń, wybrzmiewają wydarzenia historyczne (między innymi wojna francusko-pruska), o których Kilvert również pisze. No i nie sposób pominąć historii miłosnych naszego pastora. I tak, przecież wiemy, że pastor to nie ksiądz, a jednak intensywność opisów dziewczyn, kobiet, kochanek i miłości potrafi zaskoczyć.
Powiem tak – gdyby Francis Kilvert żył dzisiaj, prowadziłby bloga i byłby gwiazdą. Tego jestem pewna. Jego dzienniki zapewniają wspaniałą rozrywkę, mnóstwo śmiechu i dużo wiedzy, co jest świetną kombinacją. Polecam serdecznie wszystkim – i wielbicielom XIX wieku, i wielbicielom dobrego humoru, i wielbicielom historii. Absolutnie świetna sprawa!
♦
Za książkę serdecznie dziękuję
♦
Dla porównania:
◊ O Dzienniku opowiada Jerzy z Kto czyta żyje podwójnie
◊ I Dziennik na Słowem Malowane
♦