Współczesne społeczeństwo przemysłowe ma obsesję na punkcie wyjeżdżania dokądś i dokonywania czegoś w życiu i przywiązuje do tych zjawisk niezwykłą uwagę.
Wśród książek przeze mnie uwielbianych są te, które pokazują mi świat, którego nie znam i nie mam szansy poznać inaczej, jak przez lekturę. Trochę obawiałam się Życia pasterza, ale kiedy Paulina z Miasta Książek zapewniła mnie, że to dobra rzecz, ustawiłam się pierwsza w kolejkę. Przeczytałam z przyjemnością, choć moje wrażenia po lekturze były nieco inne, niż myślałam, że będą.
Dlaczego się bałam, zapytacie. Cóż, książek o tym, jak ktoś odkrywa sens życia, porzuca wszystko, co do tej pory robił, zrywa wszelkie kontakty i zaszywa się gdzieś w jakiejś dziczy czy wyrusza w podróż jest przecież mnóstwo. I w przeważającej części nie są zbyt dobre, z przeróżnych względów. Życie pasterza, choć na pierwszy rzut oka sprawia również takie wrażenie, jest zupełnie inne.
Bo James Rebanks niczego nie odkrywa, nie rzuca niedobrego, konsumpcyjnego życia i kariery w korporacjach po to, aby zostać pasterzem. Nie. On tym pasterzem jest, z krwi i kości, z duszy i przekonania, a jego rodzina jest związana z Krainą Jezior i pasterstwem już od 600 lat. Życie pasterza to swoisty dziennik, w którym Rebanks przybliża nam rok ze swojego życia, a retrospekcjach pokazuje dzieje swojej rodziny i to wszystko, co sprawiło, że dzisiaj jest tym, kim jest. Treść musiała być podzielona według pór roku, bo jak inaczej pisać o życiu, które jest tym porom podporządkowane. Rozdziały o pracy pasterzy przeplatają rozdziały o samym autorze i jego życiu, w nich też dzieli się swoimi inspiracjami, poglądami, uwagami. I o ile te rozdziały o pracy pasterzy są dla mnie bardzo ciekawe, o tyle czytając te drugie, zauważyłam, że jednak jestem ulepiona z innej gliny niż autor i wielu jego poglądów czy decyzji nie rozumiem.
Prawdziwa historia tej krainy powinna być historią ludzi, którzy nic nie znaczą.
James Rebanks kocha swoje miejsce na ziemi. Nie wyobraża sobie mieszkać gdzieś indziej i zajmować się czymś innym. Rozumiem to doskonale, to bliska mojemu sercu filozofia życia. Bo to naprawdę wspaniale mieć takie miejsce. Prostota życia, naturalny rytm, zdrowe zmęczenie, widoczne efekty ciężkiej pracy i mocne poczucie sensu tego, co się robi – brzmi jak przepis na szczęśliwe życie. Autor nie gloryfikuje jednak swojego życia, absolutnie. Szczerze pisze o problemach, o sporach, o walce o utrzymanie farmy, o braku pieniędzy…Czytelnik może wyrobić sobie własne zdanie, czy takie życie to jest coś, co go pociąga, czy też jest jego najgorszym koszmarem.
Ja chyba stoję w pół drogi. Mam swoje ranczo na wsi, na które zawsze jeżdżę z dziką przyjemnością. Wprawdzie nie mam owiec, ale mam spokój, przyrodę, ciszę, wodę ze studni i możliwość pobiegania boso po ziemi. To miejsce ładuje mi akumulatory jak żadne inne. Ale czy mogłabym tam mieszkać na stałe? Raczej nie. Ja jednak muszę pójść do kina czasami, na koncert czy do teatru. Czasami muszę poleżeć cały weekend w łóżku, zakopana pod kołdrą z nicmisięniechce. Albo grać cały dzień w Wiedźmina. Największe negatywne zaskoczenie odczułam, kiedy James napisał, że wszelkie podróże dla niego są stratą czasu. Rozumiem, że można kochać swoje miejsce do życia i uważać je za najlepsze. Rozumiem, że można nie chcieć czy nie mieć czasu na wakacje co roku w ciepłych krajach. Ale przecież jest tyle możliwości! A zamykanie się i odcinanie od poznawania i rezygnowanie z ciekawości to coś, czego nie rozumiem (choć z drugiej strony, może gdybym miała taki widok z okna, jak ten poniższy, to wystarczyłoby mi siedzenie i codzienne patrzenia na niego? Mogłoby tak być…). Podoba mi się natomiast jego motywacja do napisania tej książki – pokazanie tych terenów widzianych oczami ludzi, którzy tu żyją. Kraina Jezior jest miejscem bardzo popularnym turystycznie, jest inspiracją dla wielu twórców i artystów. Dobrze, że pojawiła się książka kogoś, dla kogo Kraina Jezior jest wszystkim.
Życie pasterza warto przeczytać. Zajrzyjcie również na Twittera Herdwick Shepherd, gdzie będziecie mogli podejrzeć codzienne życie na farmie autora. Niektóre zdjęcia są przepiękne i wzbudzają automatyczną tęsknotę za przyrodą, zwłaszcza, jak oglądasz je, siedząc za biurkiem w pracy 😉 Warto również ze względu na samą Krainę Jezior, bo wiele dowiemy się o jej historii. Warto i ze względu na dawkę owczej wiedzy i na możliwość obcowania z tą krainą nie jak turysta, a jak mieszkaniec.
♦
Za możliwość przeczytania dziękuję Miastu Książek i Wydawnictwu Znak 😉
♦
Nabrałam ochoty na lekturę 🙂
Cieszę się 🙂 Daj znać, jakie będziesz miała wrażenia po lekturze 🙂
Mnie się podobała, chociaż faktycznie najlepiej wypadają fragmenty, w których Rebanks pisze o opiekowaniu się owcami i obowiązkach wynikających z prowadzenia farmy. Sama historia autora i jego rodziny wydała mi się już mniej wciągająca, chociaż ciekawie pokazał prawa rządzące tamtejszą społecznością. Lubię takie lektury, ponieważ poszerzają horyzonty i dają możliwość zgłębienia tematu, którym być może nigdy sama z siebie bym się nie zainteresowała. A tak wiem trochę więcej o pięknej Krainie Jezior i owieczkach 🙂
Czytam już którąś recenzję tej książki (widać, że temat na topie) i choć lubię przyrodę, lubię takie tematy, to dalej nie jestem przekonana, czy przebrnęłabym przez opisy hodowli owiec i patrzenia na piękne krajobrazy (piękne faktycznie są, można by dyskutować, czy mieszkając w takim miejscu człowiekowi faktycznie niepotrzebne jest podróżowanie – ja to całkiem rozumiem, w końcu nie każdy lubi podróżować, tyle że w dzisiejszych czasach podróżowanie to coś, co “wypada” robić i koniecznie trzeba się tym chwalić).
Nie podzielam tego podejścia, ale w sumie to je rozumiem. Jest coś pięknego w tak wyrazistym wykrystalizowaniu sensu własnego życia. Zwłaszcza, gdy przywiązanie do miejsca jest kwestią wyboru, a nie braku tego wyboru.