Dzisiaj, trochę wyjątkowo i inaczej niż zawsze, chciałabym zacząć od przedstawienia Wam autorów. Bo skradli moje serce i bardzo ich polubiłam, choć przecież ich nie znam. Ja po prostu lubię ludzi (!), którzy emanują dobrą energią i pasją i mają w sobie to coś. Nie wnikajcie, czym to coś jest – nie umiem tego określić ani nazwać, ale ludzi to posiadających wyczuwam bezbłędnie 😀 Pozwolę sobie zacytować opis z ich bloga, bo jest cudny:
Berenika i Piotr – dziennikarze, blogerzy i kucharze bez papierów. Przez trzy lata zamieszkiwali północ osobno – B. eksplorowała islandzkie bezdroża oraz działy warzywne, a P. norweskie budowy i mroczne lasy. Spotkali się na Instagramie, co uważają za ponury, choć również zabawny żart współczesnego świata. Skandynawskie konwersacje o metalu, Skyrze i Czarnobylu zaowocowały grubą nicią porozumienia, dzięki czemu urodziło się IceStory, pomysły na książki i mnóstwo pierogów radzieckich. Para na poziomie systemów korzeniowych. Praktycznie nierozerwalni.
Więc najpierw zachęcam Was do zajrzenia na ich stronę IceStory i koniecznie na ich Instagram, gdzie znajdziecie absolutnie przepiękne kadry. Zanurzenie się w świat autorów, choćby tylko wirtualnie, pięknie będzie pasować do lektury ich książki. Ale moja pierwsza refleksja też nie będzie konkretnie o Szeptach kamieni. Bo jakiś czas temu czytałam inną książkę o Islandii (a przynajmniej próbowałam). I kiedy zaczęłam Szepty… jedna rzecz mnie uderzyła – jak bardzo inaczej można opowiadać o tych samych miejscach. I jak wiele zależy od osoby patrzącej i opisującej. O ile w tamtej odrzuciło mnie praktycznie od pierwszych słów, w Szeptach również już od pierwszych słów zakochałam się. Od samiutkiego początku (a można by się nawet pokusić, że od okładki) mamy zapowiedź niesamowitej przygody, obietnicę poznania wyjątkowego miejsca, opisanego i potraktowanego z uwagą i zrozumieniem, na jakie zasługuje.
Ważny jest w tej książce podtytuł. To są historie z opuszczonej Islandii. Ważny, bo od razu wyjaśnia nam perspektywę patrzenia na wyspę przez autorów. To nie jest opowieść turystyczna typu byłem widziałem, z informacjami, gdzie pojechać, co fajnie zobaczyć, gdzie kupić pamiątkę, a na końcu ze spisem wszystkich miejsc. Owszem, autorzy podróżują i piszą o odwiedzanych miejscach, ale nie jest to przecież zwiedzanie. To próba poznania Islandii, zrozumienia, dogrzebania się do jej istoty. Próba pokazania jej prawdziwego oblicza, tego, którego nie zobaczymy w folderach turystycznych. Dlatego myślę, że to nie jest opowieść dla wszystkich, choć powinna być.
Bo podobno na Islandii łatwo odnaleźć siebie, oderwać czas przeszły i przyszły. Wystarczy być tu i teraz. Znaleźć ukojenie, ciszę, pozbyć się ukrytych lęków, zapomnieć o zgiełku, chaosie i dręczących snach.
Podtytuł mocno mnie przyciągnął, bo również noszę w sobie ciekawość miejsc opuszczonych, ponurych, tajemniczych, takich, które niemo opowiadają swoją historię. Jednym z moich marzeń było pojechanie do Czarnobyla (udało się to zrobić w zeszłym roku). Ale do rzeczy. Szepty kamieni to bardzo uważna podróż przez Islandię, to miejsce, gdzie można znaleźć wszystko, choć nie ma tam prawie niczego. Największą wartością tej książki jest próba rozprawienia się z romantyczną wizją i pokazania prawdy po to, żeby ludzie zrozumieli. Bo Islandia jest nieziemsko piękna i zachwycająca, Islandczycy być może naprawdę wiedzą więcej o wolności niż inni, ale życie na wyspie jest cholernie trudne i wymagające. Opuszczone budynki, zniszczone zakłady, wraki samochodów czy samolotów – wszystko to jest świadectwem bogatej historii, ale też walki człowieka z naturą. Islandia to miejsce, gdzie namacalnie widać przemijanie czasu, a zniszczenie jest piękne. Człowiek tam bardziej odczuwa swoje miejsce w świecie. Autorzy konsekwentnie rozprawiają się z romantyczną Islandią. Tam jest zimno, mokro i wietrznie, albo ciemno albo jasno przez długi czas, drogo. Nie każdy nadaje się do tego, żeby tam mieszkać, a sama Islandia szybko weryfikuje wszelkie chęci i zamiary. Natomiast w tych, którzy tam są, można znaleźć wytrwałość, siłę, zdecydowanie, przekonanie, że tu właśnie powinni być. Jakąś szlachetność i nic porozumienia z wyspą. I miłość do niej – trudną, czasami wyboistą, ale jednak miłość. Islandia to państwo z problemami, jak każde, a nie jakaś mityczna kraina szczęścia, zamieszkana przez elfy. Podczas lektury mierzyłam się z własnym wyobrażeniem Islandii, które nie różniło się aż tak bardzo od tych typowych, romantycznych widoczków i owiec na drogach. Z jednej strony jestem pewna, że znalazłabym tam swoje miejsce, z drugiej – czy czegokolwiek mogę być pewna bez pojechania na miejsce?
Powiem szczerze, że fragmenty o turystach interesowały mnie trochę mniej. Z większą uwagą śledziłam teksty o historii Islandii, o ludziach, którzy decydują się odnawiać opuszczone zakłady, o miejscach, których nie znajdziemy w przewodnikach. Tych opowieści się nie czyta, je się chłonie. Natomiast zderzenie pomiędzy majestatyczną Islandią a głupim człowiekiem-turystą jest tak wyraziste i ważne w dyskusji o wyspie, że nie dało się pominąć tego tematu. Szepty kamieni powinny być lekturą obowiązkową dla każdego, kto wybiera się na Islandię. Być może dzięki temu ktoś coś zrozumie. Powiem szczerze, że ja nie mam sentymentów, kiedy do działania wkracza naturalna selekcja i wcale mi nie szkoda turystów ginących z własnej winy. Islandia walczy z tym, z czym każdy kraj, do którego przybywają rzesze turystów, nie jest pod tym względem wyjątkowa. Wyjątkowa jest natomiast głupota ludzi, którzy akurat w tej kwestii wydają się być absolutnie ślepi i niezdolni, żeby uczyć się na własnych błędach. Żyjemy w otwartym świecie, w którym granice są mocno zatarte, myślimy, że wszystko nam wolno, że wszędzie możemy pojechać i że każdy może zostać podróżnikiem. A ja myślę, że nie wszyscy muszę wszędzie pojechać. Fajnie, że można, ale to nie znaczy, że trzeba. I naprawdę nie miałabym nic przeciwko wizom albo ograniczeniu ilości wjeżdżających turystów.
Kocham tę książkę całym swoim lubiącym opuszczone miejsca i samotność serduszkiem. Dziękuję autorom, że dzielą się tym swoim skandynawskim życiem. A po lekturze mam ogromny, pozytywny niedosyt. Może Szepty mogłyby być dłuższe? Może napiszą jeszcze jedną książkę? Albo dwie? A może jakiś album? Po prostu chce się więcej!
♦
Za możliwość przeczytania dziękuję
♦
Ależ entuzjastycznie. Co prawda się nie wybieram, ale może podrzucę rekomendację szefowej, która wybywa tam niedługo. Bardzo podoba mi się zdanie “można znaleźć wszystko, choć nie ma tam prawie niczego” – zgadzam się i sam tego doświadczam czasem.
Entuzjastycznie, ale to przez autorów i tą opuszczoną Islandię. Uwielbiam wszystko, co opuszczone 😀 Chciałabym kiedyś tam się wybrać 🙂
Jestem zaintrygowana “Szeptami”, tym bardziej, że mój brat mieszkał tam przez kilka miesięcy… A po Twojej recenzji już wiem, że po prostu muszę to przeczytać!
Dziękuję! A jakie są wrażenia Twojego brata?
Wydaje mi się, że Islandia to nie jest jednak kraj dla niego 😉 on jest m.in. zbyt roztrzepany…
[…] jak do książki podchodzi się z jakimiś oczekiwaniami. Ja nastawiałam się na coś takiego jak Szepty kamieni, czyli nostalgiczną wędrówkę przez wyspę i obserwowanie jej z perspektywy zakochanych w niej […]
[…] Emiliany Konopki / Marchewkowa Skandynawia / Dobra Polska Szkoła – portal polonijny / Bardziej lubię książki niż ludzi / Skandynawski blog Vigdis / Kącik z książką / Przy muzyce o książkach / Oczytany facet / […]
[…] najnowszą książkę Bereniki i Piotra czekałam bardzo! Ich Szepty kamieni to wciąż jedna z najpiękniejszych książek o Islandii, jakie przeczytałam. W Zostanie tylko […]
[…] książką o Islandii, jaką przeczytałam są Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka. Zajrzyjcie do tamtego tekstu, przedstawiam w nim bliżej […]