
Jesteś tłumaczką, filolożką, lektorką, autorką, prowadzisz blog – czy któraś z tych rzeczy określa Cię najbardziej czy wszystkie są równie ważne?
Tak właściwie wszystkie te role się ze sobą wiążą i przenikają się nawzajem. Dzięki wykształceniu filologicznemu trafiłam na ścieżkę lektora i tłumacza. Podczas tłumaczenia często napotykam takie kwestie, które chętnie omawiam na zajęciach języka szwedzkiego. W prowadzonych obecnie badaniach naukowych zajmuję się zagadnieniem, które analizuję właśnie z perspektywy uczenia się języka szwedzkiego. Moje blogowanie zaczęło się od tego, że chciałam między innymi moim kursantom przekazać ciekawostki o miastach, książkach, filmach, kulinariach, na które podczas zajęć brakowało miejsca. To miłe uczucie, kiedy po kilku latach mogę tam pisać o tytułach, które sama przetłumaczyłam. Zresztą w mojej własnej książce, w której opowiadam o Szwecji, wyraźnie widać moją fascynację językiem, cieszę się, że czytelnicy też zwracają uwagę na tę perspektywę.
Dlaczego akurat Szwecja? Skąd się wzięła miłość do tego kraju?
Nie pamiętam żadnego spektakularnego wydarzenia czy jednego momentu, od którego to wszystko się zaczęło. Na Północ chyba zawsze było mi jakoś „po drodze”, czy to dzięki dziecięcym lekturom, czy w zainteresowaniu wikingami w szkole, czy przez kolejne fale muzycznych fascynacji. Jestem jednak pewna, że najpierw wpadł mi w ucho szwedzki, że to język stał się dla mnie kluczem do odkrywania kraju.
Jak nauczyłaś się szwedzkiego? Wydaje mi się, że szwedzki jest bardzo trudnym językiem! Jakieś rady dla chcących opanować ten język?
Szwedzkiego nauczyłam się po prostu na studiach, na filologii szwedzkiej na UAM. Oczywiście wcześniej eksperymentowałam z samouczkami i rozmówkami – dzięki temu przed pierwszym wyjazdem do Szwecji wiedziałam, jak powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję” i „poproszę paszport”, to ostatnie było zupełnie nieprzydatne.
W nauce szwedzkiego bardzo pomogła mi wcześniejsza znajomość angielskiego i niemieckiego. No i zdecydowanie dużo dało to, jak bardzo byłam tym językiem zafascynowana. Wiesz, to trochę jak w relacjach z ludźmi, kiedy jesteśmy zauroczeni, przymykamy oko na czyjeś dziwactwa, a potrafimy godzinami patrzeć, jak ktoś robi najprostsze rzeczy, dajmy na to, jak pije herbatę. Ja miałam tak ze szwedzkim właśnie. Nie narzekałam na to, że trzeba zapamiętać jakieś wyjątki, czasowniki nieregularne, pamiętać o szyku zdania podrzędnego, skoro porywała mnie melodyjność tego języka, którą słyszałam nawet w prostym komunikacie w metrze, ostrzegającym o odstępie między wagonem a peronem. Urocze są dla mnie i szwedzkie ‘å’, które wygląda jak ‘a’ z aureolką, i jednoliterowy rzeczownik ö, wyspa. Rozpłynęłam się, kiedy dowiedziałam się o takim terminie w gramatyce jak „naleśnikowe zdania”, pannkaksmeningar. Najzabawniejsze jest to, że wcale mi jeszcze nie przeszło! Mój mąż dzielnie znosi wszystkie moje wtręty „A w szwedzkim jest takie coś…”, z którymi potrafię wyskoczyć podczas rozmowy na każdy temat.
Obawiam się jednak, że „zakochaj się w języku” nie brzmi jak dobra rada, niełatwo pewnie wcielić ją w życie tym, którzy chcą się języka nauczyć. Ale ciężko o jedną wskazówkę, która byłaby dobra dla wszystkich. Mogę tylko przekonywać, że szwedzki wbrew pozorom nie jest też tak trudny, jak wiele osób to sobie wyobraża.
Twój blog jest kopalnią wiedzy o Szwecji i wszystkim, co się z nią wiąże. Myślałaś kiedyś o zamieszkaniu tam na stałe?
Chyba nigdy nie myślałam na poważnie o tym, żeby w ogóle wyjechać z Polski, dokądkolwiek, na stałe. W tej chwili mam bardzo dużo planów, które chciałabym zrealizować właśnie tutaj. Na facebookowym fanpage’u bloga wrzucam czasem w charakterze ciekawostek ogłoszenia nieruchomości – na przykład gospodarstwo, które było inspiracją do powstania jednej z zagród w książkowym Bullerbyn czy domy na wysepkach, które można mieć na własność – wtedy zdarza mi się na chwilę rozmarzyć!

Takie gospodarstwo sama chętnie bym kupiła, choć nie pałam wielką miłością do Szwecji. Muszę też Cię zapytać o fenomen skandynawskich kryminałów. Masz jakąś swoją teorię na ten temat?
Wciąż dziwię się, że ten fenomen trwa, zakładałam, że „nowi Larssonowie”, „nowe Läckberg” czy „nowi Nesbø” kiedyś się skończą, a tymczasem ta moda wypromowała też autora kryminałów z Wysp Owczych, pod którego podszywał się polski pisarz, Remigiusz Mróz. Myślę, że po kryminały, nie tylko te skandynawskie, sięgamy często, bo fascynują nas zagadki i tajemnice. Powieści kryminalne z jednej strony dostarczają nam tego dreszczyku emocji, ale dają też poczucie, że to literacka fikcja, że po zamknięciu książki wracamy do bezpieczniejszej rzeczywistości. Słyszałam już żarty szwedzkich pisarzy, że ich kraj jest wręcz idealny jako sceneria do mrocznych historii: lasy, jeziora, morze, mnóstwo miejsc, które można sobie wyobrazić jako miejsce zbrodni czy ukrycia zwłok. Cóż, po takim komentarzu samotne spacery po szwedzkich plażach nigdy już nie były takie same! Mam wrażenie, że ten kontrast między pięknem przyrody, sielskim klimatem miasteczek a brutalnością bohaterów potrafi przyciągnąć czytelników, na przykład do Fjällbacki czy Ystad. Kto wie, może stereotyp milczącego, małomównego Skandynawa dobrze komponuje się czytelnikom zarówno z postaciami detektywów-indywidualistów jak i tajemniczych sprawców? I do jakiego stopnia cały ten fenomen jest po prostu nakręcany przez wydawców?
To temat rzeka, ale lubię sprawdzać jakie teorie mają ludzie związani z literaturą skandynawską trochę bardziej niż przeciętny czytelnik. Mogłybyśmy o literaturze rozmawiać jeszcze długo, ale najważniejszym tematem, o który chciałam zapytać jest tłumaczenie książek. Kim jest tłumacz? Jak Ty postrzegasz ten zawód – czy to odtwórca czy twórca? Jaka jest jego rola?
Dopiero zbieram swoje doświadczenia jako tłumacz, mam wrażenie, że pytanie „kim jest tłumacz” w mniej lub bardziej filozoficznym wymiarze będę sobie zadawać jeszcze nie raz. Lubię sformułowanie, że „tłumacz to autor polskiego tekstu książki” – nie zaprzecza, że praca tłumacza to trochę rzemieślniczego dłubania w tekście i języku, ale też nie odbiera tłumaczowi jego roli i pośrednika, i twórcy.
To prowadzi nas do następnego pytania – czy tłumacz może zepsuć dobrze napisaną książkę i uratować źle napisaną? Gdzie kończy się odpowiedzialność autora, a zaczyna tłumacza?
Nie wiem, czy potrafię wskazać taką granicę, ale uważam, że to bardzo ważne pytanie, cieszę się, że je zadałaś. O tłumaczach i tłumaczeniu często rozmawia się w związku z literaturą ambitną, z książkami z wyższej półki, kultowymi i cenionymi. A przecież czytelnicy sięgają też po inne tytuły, niekoniecznie tak górnolotne, niekoniecznie nawet udane. Czy odpowiedzialność tłumacza jest wtedy inna? (Tu przypomina mi się scena z filmu Okja, kiedy jeden z bohaterów tatuuje sobie na przedramieniu tekst „Translations are sacred”). A wreszcie: czy w ogóle powinno się tłumaczyć kiepskie książki? 😉 Ale wracając do Twoich pierwszych pytań – oczywiście, że tłumacz może „zepsuć” książkę, ale może ją też „uratować”. Nie wydaje mi się jednak, że zawsze tak łatwo ocenić, nie znając na przykład tekstu oryginału. A nie masz wrażenia, że w recenzjach często bywa tak, że kiedy tłumaczona książka chwalona jest za wspaniały styl, świetnie skonstruowane zdania i tak dalej, recenzenci piszą wtedy o „stylu autora”, a kiedy coś nie do końca się podoba, najczęściej obwiniany jest tłumacz?
Tak! Dokładnie tak jest! Ja też tak robiłam, dopiero po jakimś czasie zaczęłam zwracać na to uwagę. Musiałam się tego nauczyć, a to przecież powinno być coś oczywistego. Nie wiem zupełnie dlaczego, ale przeciętnemu czytelnikowi trudno pamiętać o tłumaczu. Wychodzi na to, że to dosyć niewdzięczna praca…
Powiedziałabym raczej, że niedoceniana.
Co daje Ci największą satysfakcję w pracy tłumacza?
Bardzo lubię pracę z tekstem, ze słowem, samo obcowanie ze słowem pisanym, takie „grzebanie” w języku daje mi już dużo satysfakcji. W pracy tłumacza podoba mi się też to, że ciągle można nauczyć się czegoś nowego ze względu na to, że obcuje się z tekstami o różnej tematyce. Ale myślę, że i dla autorów, i dla tłumaczy, najbardziej satysfakcjonujące są te momenty, kiedy książki trafiają w ręce czytelników, kiedy są czytane, kiedy w ten sposób zaczynają jakby żyć własnym życiem.
Teraz dwa podobne pytania, ale zakładam, że odpowiedzi będą różne 😉 Jak się zostaje tłumaczem? I jak się zostaje dobrym tłumaczem? Czy można być dobrym tłumaczem bez odpowiedniego wykształcenia? Mieć po prostu do tego talent?
W programie wielu kierunków filologicznych pojawiają się zajęcia z przekładu specjalistycznego, literackiego, teorii przekładu, wybrać można specjalizację tłumaczeniową albo zacząć podyplomowe studia związane z tłumaczeniem literackim. Tyle tylko, że od tłumaczy nie jest wymagane wykształcenie kierunkowe. Ważna jest znajomość dwóch języków, nie tylko tego, z którego się tłumaczy, ale i oczywiście tego, na który się tłumaczy. Talent, lekkie, sprawne pióro, intuicja językowa, wrażliwość na język(i) – nie wiem, jak to określić, ale właśnie to na pewno charakteryzuje dobrego tłumacza (może dlatego wielu wybitnych tłumaczy to też pisarze i poeci?). Wiele pracy też trzeba włożyć w rozwijanie swojego warsztatu, pracę nad językiem. Być na bieżąco z tym, co się pisze, co się czyta, jak się mówi…
Historii debiutów tłumaczy pewnie jest bardzo wiele. Mnie wzruszyła opowieść Anny Węgleńskiej o tym, jak pierwszy raz spotkała Astrid Lindgren, a ta zapytała ją, czy chciałaby przetłumaczyć Ronję, córkę zbójnika, którą wtedy właśnie pisała. Niezwykłe, prawda? Są tłumacze, którzy „wychodzili” sobie swój debiut, nosząc swoje próbki od wydawcy do wydawcy. Ja zaczęłam od współpracy z wydawnictwami, która polegała na recenzowaniu szwedzkich książek, na wewnętrzne potrzeby wydawcy. Potem współpracowałam przy redakcji książki tłumaczonej z języka szwedzkiego. No i potem przyszedł czas na debiut w roli tłumacza.
Jakie wyzwania stoją przed tłumaczem? Przecież tłumaczenie to nie tylko przekład pojedynczych słów. Czy są rzeczy nieprzetłumaczalne, czy jednak wszystko można przełożyć? Przypominasz sobie swoje najtrudniejsze wyzwania w tłumaczeniach?
Kiedy rozmawia się o tym, co jest trudne w tłumaczeniu, najczęściej omawia się takie kwestie jak dowcipy, neologizmy czy gry językowe. To oczywiście są wyzwania, ale to chyba nie jest też tak, że każda książka jest nimi naszpikowana. Wiesz, co pojawiało się gęsto w tekstach, nad którymi pracowałam, i nad czym nie raz musiałam się nieźle pogłowić? Takie z pozoru błahe rzeczy, jak opisy gestów i przyjmowanych przez bohaterów póz. Ile razy gimnastykowałam się przed ekranem, żeby dobrze wyobrazić sobie, co i jak bohaterowie „zrobili”! Czy ktoś wziął się pod boki czy raczej po prostu położył ręce na biodrach? Pokiwanie palcem – to taki gest jak przy przywoływaniu czy grożeniu? Nie najłatwiej też tłumaczy się szwedzkie przekleństwa, których repertuar nie jest tak bogaty jak polski. Czy jak ktoś wykrzyknął fy fan! to czy – za przeproszeniem – rzucił raczej „kurwą”, czy raczej zawołał „do jasnej cholery!” czy może „do diabła!” (to ostatnie akurat strasznie mnie irytuje w książkach, w których akcja dzieje się współcześnie). Czasem tłumaczy się dialogi bohaterów w różnym wieku, z różnych środowisk, posługujących się slangiem – trzeba wejść w ich skórę, w ich język. Czytelnik łatwo może wyłapać, że „tak się przecież nie mówi”. Albo „nie mówiło”, kiedy akcja dzieje się w przeszłości.
Niespecjalnie lubię przymiotnik „nieprzetłumaczalny”. Na fali popularnych ostatnio książek o hygge i lagom podkreślano nieprzetłumaczalność tych słów, po czym w każdej z książek podawano kilka definicji i synonimów, a więc jednak jakoś je tłumaczono. Tłumaczenie to właśnie nie tylko wybieranie ekwiwalentów poszczególnych słów, ale interpretowanie, oddawanie sensu, brzmienia, uczucia.

Czy po skończonej pracy masz jakąś informację zwrotną, że książka została dobrze przetłumaczona?
Taki feedback dostaję pośrednio dzięki redaktorom podczas późniejszej pracy na tekście. Śledzę też recenzje tłumaczonych przeze mnie książek w internecie i prasie. Tak jak wspominałam, wciąż zbieram doświadczenie, dlatego informacja zwrotna jest dla mnie na tym etapie szczególnie ważna.
Jaki feedback może dać Ci czytelnik, który nie zna języka szwedzkiego i nie ma pojęcia, czy dobrze przetłumaczyłaś książkę? Nie ocenia wtedy tłumaczenia, tylko sam polski tekst, prawda?
Po szwedzku mówi się czasem, że jakiś tekst “låter översatt”, brzmi na przetłumaczony. Wracamy tu trochę do tego, że w przekładzie nie chodzi tylko o przekładanie pojedynczych słów, żeby się wszystko na tej płaszczyźnie zgadzało. Dobrze, jeśli przekład wywołuje takie emocje czytelników, jakie wywołał oryginał.
Wspomniałaś, że w recenzjach książek recenzenci często umieszczają nawet liczbę stron książki czy ISBN, bardzo często zapominając o tłumaczu. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?
Wiesz, ja też na początku nie rozumiałam, co tak naprawdę znaczy zapominanie o tłumaczu. Dzisiaj sama się sobie dziwię, no bo przecież każdy zdaje sobie sprawę, że Szekspir nie pisał po polsku, Lindgren nie pisała po polsku, po polsku nie pisał Stieg Larsson. Nie pamiętam, żeby w szkole ktoś z nauczycieli na lekcjach polskiego zwracał nam uwagę na to, w czyim tłumaczeniu czytamy lekturę czy fragment tekstu w podręczniku, może masz podobne doświadczenia?
Tak, mi też nikt nigdy nie zwracał na to uwagi… Myślę, że gdyby było inaczej, miałabym wyrobiony nawyk pamiętania o tłumaczach.
No właśnie! A ja pamiętam nawet, że kiedy w podstawówce trafiliśmy na różnice w tekstach lektur, oczywiście mam tu na myśli przekłady, to jako przyczynę zamieszania najczęściej podawano „różne wydania”, a nie „różnych tłumaczy”… Nie potrafię zrozumieć, dlaczego liczba stron, rodzaj okładki czy numer ISBN są ważniejsze od informacji o tym, kto jest autorem przekładu. Zdarza się, że informacja o tłumaczu jest pominięta nawet wtedy, kiedy w recenzjach publikowane są fragmenty utworów, a to jest już naruszeniem osobistych praw autorskich tłumacza.
Tu również muszę się przyznać, że przecież dokładnie to robię – w ogóle mi nie przyszło do głowy, żeby podpisywać cytaty nazwiskiem tłumacza. A raczej robiłam, bo zmotywowałaś mnie do właściwego zachowania! Będę poprawiać wszystkie swoje teksty. Ale powiem szczerze, że czytając recenzje u innych faktycznie bardzo rzadko spotykam się z informacją o tłumaczu.

Czy uważasz, że tłumacz powinien znaleźć się na okładkach książek?
Ba, tłumacze czasami już znajdują się na okładkach książek! Nawet nie szukając daleko, trzymając się przekładów ze szwedzkiego: nazwiska tłumaczek, Anny Topczewskiej i Marii Murawskiej, widnieją na okładkach książek w serii „Dreszczyk kulturalny” wydawnictwa DodoEditor, o takiej praktyce słyszałam ostatnio sporo w kontekście nazwiska Justyny Czechowskiej na okładkach przekładów książek Agnety Pleijel wydanych przez Karakter. Uważam, że działania, które wpływają na widoczność tłumaczy są niezwykle ważne – ze względu na to, że z jednej strony ich rola jest często bagatelizowana, a z drugiej: że literatura obca stanowi naprawdę ogromną część książek wydawanych w Polsce.
Faktycznie coś się zmienia – nawet w Wydawnictwie Literackim pojawił się tłumacz na okładce Elegii dla bidoków. Raz na jakiś czas pojawiają się też gorące dyskusje o tłumaczach, to też chyba dobrze….
Całkiem niedawno wydano też dwie świetne książki z rozmowami o przekładzie: Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie Zofii Zaleskiej, a później Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładzie Adama Pluszki. To też ważne.
Jak wygląda proces tłumaczenia? Jak to się robi? Ile trwa? 🙂 I jak robisz to Ty? Masz jakieś przyzwyczajenia, przesądy, ulubione miejsca itd.
Praca nad tłumaczeniem to w dużej mierze praca w samotności, w towarzystwie słowników i książek. Mnie najlepiej pracuje się w domu, czytelnie są dla mnie za ciche, każde szuranie krzesła o podłogę czy każde chrząknięcie potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. Lubię pracować z oryginałem w wersji papierowej – mogę wtedy robić notatki na marginesie, zaznaczać fragmenty, do których będę musiała wrócić, choć wiem, że inni preferują na przykład pracę na dwóch ekranach komputerowych. Trudno mi przeliczyć tłumaczenie na godziny czy dni: do tej pory było to dla mnie zajęcie dodatkowe, do książek siadałam po powrocie z uczelni, po przygotowaniu zajęć. Tak jak niektórzy (w tym ja) na dźwięk budzika odpowiadają „Jeszcze pięć minut!”, przy podjadaniu ciasta obiecują sobie, że „jeszcze tylko jeden kawałek!”, tak ja potrafiłam wieczorami zupełnie przepaść w tekście i obiecywać sobie, że „jeszcze tylko jeden rozdział!”. Samo złożenie przetłumaczonego tekstu to jeszcze nie koniec pracy. Książka wraca jeszcze do tłumacza do korekty autorskiej razem z komentarzami, propozycjami i uwagami redaktora.
Czy są różnice w tłumaczeniu różnych gatunków?
Tak się składa, że w swoim dorobku mam w tej chwili cztery tytuły – każdy z nich to książka innego gatunku, od przejmującej powieści o autystycznym nastolatku i jego rodzinie (Przyjaciele zwierząt Antona Marklunda), przez książkę w duchu feel-good (Sekret Sonji Åsy Hellberg), satyrę na pracę w korporacji (Korponinja Larsa Bergego) po reportaż literacki (1947. Świat zaczyna się teraz). Każda z nich wymagała ode mnie odpowiedniego przygotowania, w przypadku Hellberg i Åsbrink czytałam przekłady na polski ich wcześniejszych książek, a w związku z Korponinją musiałam trochę rozeznać się w korpomowie 😉 Przy 1947 potrzebny był solidny research i zapoznanie się z bibliografią, z której Åsbrink korzystała przygotowując swój reportaż, przekład przeszedł też redakcję merytoryczną pod okiem historyka.
Ciekawi mnie bardzo również kontakt z autorem. Czy w ogóle taki jest za każdym razem? Czy autor ingeruje jakoś w tłumaczenie (wiem, trudno to zrobić, zazwyczaj raczej nie znają polskiego). A jeśli takiego kontaktu nie ma, to czy Ty sama np. zgłaszasz się do niego, kiedy masz jakieś wątpliwości?
No właśnie, sytuacja, w której autorzy zawsze sami mogliby porównywać przekłady ze swoimi oryginałami, wydawałaby się idealna, ale pozostaje w sferze marzeń – oznaczałoby to, że taki autor musiałby znać wszystkie języki, na które jest tłumaczony, a bestsellery wydawane są przecież w kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu językach. Poza tym, nie zawsze przekłada się teksty współcześnie żyjących twórców. Możliwość kontaktu z autorem to komfortowa sytuacja, bo swoje wątpliwości można rozwiać u źródła. Potrzeba kontaktu z autorem nie musi oznaczać, że tłumacz czegoś nie zrozumiał. Słyszałam już kilka historii o tym, jak tłumacze zwracali się do autorów, kiedy odkryli omyłki, których nie wypatrzyła redakcja: zamienione imiona, niespójności dotyczące miejsca, w którym znajdują się bohaterowie czy dnia, w którym dzieje się akcja. Coś chyba jest zresztą w twierdzeniu, że tłumacze czytają książkę, nad którą pracują, uważniej i kilka razy więcej niż czytał ją sam autor 😊 Podczas pracy nad przekładem 1947 cieszyłam się z możliwości konsultacji z Elisabeth Åsbrink. Szczególnie dużo uwagi poświęciłyśmy fragmentom książki dotyczącym Polski, w kilku istotnych, by nie powiedzieć czułych, miejscach radziłam się w kwestii wyboru jak najprecyzyjniejszego sformułowania. Innym razem rozstrzygnięcia wymagały trudności, wynikające po prostu z różnic między językami –szwedzkie czasowniki nie odmieniają się przez osoby, powszechne jest zwracanie się do siebie na „ty”. W pewnym fragmencie pojawił się zapis rozmowy dwóch osób, potrzebowałam informacji o płci jednej z nich, żeby wybrać właściwe formy czasownika i zwroty grzecznościowe. Poza tym nasz kontakt nie ograniczył się do pracy nad tłumaczeniem, przeprowadziłam także wywiad z autorką na temat książki, który ukazał się na blogu czytamrecenzuje.pl.
Jak Ty, jako czytelnik ale też tłumacz, czytasz książki? Zwracasz uwagę na tłumaczenie, czy starasz się jednak skupić na fabule?
Ha! To pytanie sama chętnie zadałabym tłumaczom! Przyznaję się: kiedy czytam po szwedzku książki, o których dość egoistycznie myślę sobie, że mogłyby ukazać się w Polsce (bo wtedy mogłabym podyskutować o nich w szerszym gronie), łapię się na tym, że zastanawiam się od razu, jak przetłumaczyć na polski pewne konstrukcje, jakie słowa najlepiej pasowałyby w tym kontekście i tak dalej. W drugą stronę też to się działo! W latach 2014/2015 i 2016/2017 brałam udział w warsztatach dla tłumaczy literatury szwedzkiej, organizowanych przez Ambasadę Szwecji i Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury przy wsparciu Szwedzkiej Rady Kultury, a prowadzonych przez pisarza i tłumacza Zbigniewa Kruszyńskiego. Podczas warsztatów każdy z uczestników pracował nad swoim projektem translatorskim, naszym zadaniem było też redagowanie nawzajem twoich tekstów. Na comiesięcznych spotkaniach szlifowaliśmy teksty, wymieniając się uwagami. Zajęcia były niezwykle kształcące, z zajęć wyniosłam bardzo dużo, ale przez każdy taki rok ciągłej pracy nad tekstami, ciągłego porównywania przekładu z oryginałem, szukania, co można poprawić, powiedzieć inaczej, wpadało się w taki rytm, że zdarzały mi się momenty, kiedy czytając książkę tłumaczoną ze szwedzkiego, próbowałam w głowie odtworzyć sobie szwedzkie zdanie, a potem przełożyć je raz jeszcze. Szybko mi oczywiście przeszło, ale myślę, że takie doświadczenie też było pouczające na tamtym etapie. Kiedy czytam książki, ufam tłumaczom.
Jakie książki chciałabyś jeszcze przetłumaczyć? Masz taką jedną książkę-marzenie tłumacza? 🙂
Po głowie chodzi mi kilka książek, ale szczególnie marzy mi się jedna. To bardziej marzenie-wyzwanie, nad którego spełnianiem nawet zaczęłam pracować. Jest taki ciekawy szwedzki autor, Malte Persson, poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Zadebiutował w 2002 roku książką Livet på den här planeten (dosł. „Życie na tej planecie”). Jest niesamowita – Persson przeplata w niej limeryki ze sloganami reklamowymi, fragmenty stylizowane na biblijne z komputerowymi kodami, poezję z polityką, rozkłada słowa na czynniki pierwsze, rozciąga metafory do granic możliwości i zręcznie tym wszystkim żongluje. Próbkę tego tekstu przetłumaczyłam dla kwartalnika literacko-artystycznego „sZAFa” (można go przeczytać tutaj), fragmenty w przekładzie Dominiki Góreckiej ukazały się wcześniej w „FA-arcie”, w numerze poświęconym najnowszej prozie szwedzkiej z 2005 roku. Fascynują mnie takie literackie eksperymenty, obnażanie tego, na co w języku na co dzień nie zwracamy uwagi. Myślę, że jeszcze do tej książki wrócę, chciałabym się z nią zmierzyć, podjąć to wyzwanie.
Każdego z moich rozmówców pytam, co czytają. Więc Ciebie również – czy są książki, które kochasz i chcesz nam je koniecznie polecić?
Czytam względnie dużo – w dużej mierze w związku z tym, czym się zajmuję na co dzień – ale ciągle mam wrażenie, że na książki brakuje mi czasu, że nie nadążam z nadrabianiem czytelniczych zaległości, skoro ciągle pojawiają się nowe tytuły, do których też chciałabym dotrzeć. Sięgam często po autorów skandynawskich, także dlatego, że łatwo mi dotrzeć do informacji, jakie książki pojawiają się albo pojawią się wkrótce w księgarniach. Chciałabym, żeby więcej czytelników zwróciło uwagę, że szwedzcy autorzy to nie tylko ci, którzy wymyślają kryminalne intrygi, ale też ci, którzy opowiadają też ciekawe, wciągające i poruszające historie. Ogromne wrażenie wywarła na mnie ostatnio książka Wszystko, czego nie pamiętam Jonasa Hassena Khemiriego, którą czytałam w przekładzie Elżbiety Frątczak-Nowotny. Teraz wciągnęła mnie Burza Steve’a Sem-Sandberga w tłumaczeniu Pauliny Rosińskiej. Mimo mojego sentymentu do Muminków, poleciłabym wszystkim „dorosłą”, niemuminkową twórczość Tove Jansson, o której przybliżenie polskim czytelnikom zadbała Justyna Czechowska. No i są jeszcze Przyjaciele zwierząt Antona Marklunda, szalenie bliscy mojemu sercu jako mój tłumaczeniowy debiut, ale też jako książka, która na długo zapada w pamięć, która długo potrafi chodzić po głowie.
I na koniec pytanie, które musi paść – jaka jest Twoja ulubiona postać z Muminków?
Ojej, tym pytaniem to mnie akurat zaskoczyłaś! Kiedy byłam mała, uwielbiałam Włóczykija. Myślę zresztą, że wiele dziewczynek przechodziło ten etap, kiedy najbardziej fascynował ten tajemniczy, niezależny, kochający przyrodę bohater z wielkim bagażem doświadczeń. Kiedy czytałam Muminki jako dorosła na nowo zachwyciła mnie Mama Muminka z jej bezgraniczną wyrozumiałością i cierpliwością, ale i odwagą. Jest w niej nie tylko ta „mamusiowatość”, żyła trochę we własnym świecie i była w tym wszystkim sobą.
Sama często piszę o wspomnianym “stylu autora” i w sumie po przeczytaniu tego fragmentu rozmowy czuję się jakbym dostała cegłą w łeb, bo przecież faktycznie to tłumacz w dużej mierze odpowiada za ten styl. Ja osobiście jednak nie uważam, że tłumacz powinien znajdować się na okładce, ale po tej Waszej rozmowie stwierdzam, że powinien być chociaż bardziej wyróżniony. Praca tłumacza jest fajna, ale faktycznie chyba niedoceniana. Fajna rozmowa i Szwecja też fajna!
Ja też dostałam cegłą – moje cytaty nigdy nie miały autorów tłumaczenia 😀
Jak zwykle u Ciebie – świetny wywiad 🙂 Zgadzam się, że tłumacze są niedoceniani, i to jest bardzo przykre, robią kawał dobrej roboty. Ja sama niestety zwracam uwagę głównie na bardzo dobrych tłumaczy i wybitne przekłady, jak na przykład Roberta Sudóła, te bardziej “przezroczyste” jakoś mi umykają 🙁 No i czuję się teraz w obowiązku zasiąść w wolnej chwili i wszystkie recenzje książek opatrzyć nazwiskami ich tłumaczy!
Ja też będę poprawiać, głównie cytaty 😀
Kurczę, cytatów nie poprawiam (już zaczęłam edytować notki) 🙁 Myślisz, że jak podam w stopce tłumacza książki, a potem w notce coś zacytuję z tego wydania (domyślnie tłumacz książki – tłumacz zacytowanego fragmentu) to będzie to wciąż naruszenie praw autorskich czy nie?
Nie, ja też tak robię – tylko pierwszy cytat podpisuję, bo to, że reszta też jest tego samego tłumacza, jest oczywista.
No właśnie, tak też pomyślałam. Ja zawsze u góry piszę autora, tytuł i tak dalej, dodałam tam po prostu informację o tłumaczu 😉
Ach, o tłumaczach godzinami można rozprawiać. Nie mam nic przeciwko umieszczaniu ich personaliów na okładkach, ale nie wiem, czy na każdej powinny być. Zresztą potem zostają jeszcze redaktory i korektorzy… Ci dopiero pozostają w cieniu.
A poza tym UAM for the win. Kilka lat przed Twoją rozmówczynią szwendałem się po tym samym budynku, ale na innych piętrach głównie 😉
Właśnie za te arcyciekawe wywiady nominowałam cię w tegorocznym SHARE WEEK 🙂
Dziękuję! Wiesz, że nigdzie mi się nie wyświetlił link i przegapiłam ;/ Ale już nadrobiłam 🙂
[…] Na samym początku wpisu możecie zauważyć nowy element wpisu. Po rozmowie z Natalią Kołaczek zaczęłam podpisywać cytaty z książek nazwiskiem tłumaczy. Po wczorajszym spotkaniu z […]
[…] czas teamu na blogu znalazła się rozmowa z Natalią Kołaczek. Rozmawiałyśmy o jej książce, o Szwecji, ale najwięcej o pracy tłumaczki. Natalia zwróciła […]