Nie wiem, czy na takie pytanie można odpowiedzieć, ale mimo wszystko je zadam. Dlaczego Australia?
Nie znam precyzyjnej odpowiedzi na to pytanie, albo inaczej – nie jest mi ona satysfakcjonująco dostępna. Dumam, że każdy przynależy do pewnej krainy, tam jest „zamontowane” jego serce, tam mocniej bije. Bywa, że się odkrywa ten fakt za życia ziemskiego. Mnie się to przydarzyło. Rozwinięcie tego tematu czytelnicy znajdą w samej książce –Dlaczego Australia? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Brakuje mi dystansu, precyzji widzenia, możliwości analizy, bo zbyt mocno jestem w Australię uwikłany. Mogę się jedynie zastanawiać, co łączy mnie z tą ziemią. Głęboko wierzę, że każdy z nas przypisany jest do jakiejś krainy. Ta organiczna esencja tożsamości jest zwykle niewidoczna, przykryta podobieństwem do rodziców i dziadków, do tradycji i miejsca, w którym się rodzimy. Myślę, że istnieje coś takiego jak prastary korzeń. Przekonałem się o tym, gdy spotkałem Aborygenów. Z naszego punktu widzenia to ludzie mało przystępni i bardzo posępni, niełaknący kontaktu z białymi. Ja widzę to inaczej. Pomimo bariery językowej i kulturowej czuję się w ich towarzystwie dobrze. Nie mam przyjaciół Aborygenów, nawet nigdy dłużej z nimi nie rozmawiałem. Wiele za to z nimi milczałem. Odczuwam trudną do wytłumaczenia bliskość, a nawet więź z tymi ludźmi. Stoi za tym bardziej moja intuicja niż rozum. Zachwyca mnie ich szacunek do natury (ożywionej i nieożywionej), niezwykle surowa, grana z trzewi muzyka, malowidła naskalne uznawane dziś za arcydzieła sztuki, inna niż wszystkie, dla nas pogmatwana i trudna do pojęcia mitologia. Imponuje mi ich poczucie godności, dystans do świata i powściągliwość. Nie uważam, że dogorywają na marginesie naszej cywilizacji. Być może jakieś trzysta wcieleń wcześniej, dwadzieścia tysięcy lat temu byłem jednym z nich…
Czy wie Pan skąd się wzięła Pana miłość do tego kontynentu?
Z nieuchronności tego, co się miało wydarzyć i wydarzyło później, choć ja wierzę/odczuwam nielinearne poczucie czasu, bardziej wszystko jest teraz.
Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy zetknął się z Australią?
Znowu odpowiem fragmentem z książki: Australia wkroczyła w moje życie w Łebie, we wrześniu 1987 roku. Dziś myślę, że nie przez przypadek. Było jeszcze dość ciepło, by się wykąpać, a ludzi na plaży dziesięć razy mniej niż w sezonie. Notorycznie brakowało nam, jak to studentom, pieniędzy. Żeby przeżyć kolejny kolorowy dzień, wieczorem zbieraliśmy butelki. Rano je myliśmy, odstawialiśmy do skupu i wystarczało na bułkę z kefirem i dwa piwa. Pewnego dnia usłyszałem obok namiotu cudzoziemców.
– Niezła kolekcja – zagaili po angielsku, zerkając z podziwem na stertę butelek, pewnie w przekonaniu, że noc wcześniej odbyła się impreza.
Nawet nie chciało mi się tłumaczyć, że jest zupełnie inaczej. Obstawiałem, że to Niemcy, może Anglicy. Okazało się, że Australijczycy z Tasmanii, Garry i Kathryn.
– Co was tu przygnało? – zapytałem nieśmiało turystów, którzy przybyli do Polski, kraju za żelazną kurtyną.
– Jesteśmy w podróży po Europie, mamy Gap Year. Zostało nam jeszcze kilka miesięcy. Coś nas tknęło, żeby przyjechać do Polski. To dla nas egzotyczny kraj – wyjaśnił z australijską flegmą Garry.
Rozmawiało nam się bardzo dobrze. Poszliśmy na spacer wydmami Parku Słowińskiego. Być może tam poczułem pierwszy oddech australijskiej pustyni.
Kiedy Garry i Kathryn po dwóch latach wrócili na Tasmanię, przysłali mi w prezencie przewodnik po Australii i – choć nigdy o to nie prosiłem – oficjalne zaproszenie do ich kraju. Byłem totalnie zaskoczony. Zacząłem obsesyjnie myśleć o wyjeździe. Na głowie miałem studia, w kieszeni ani grosza, a bilet do Australii kosztował wówczas, w 1989 roku, czterdzieści miesięcznych pensji mojego ojca. Dla studenta taka kwota była czystą abstrakcją. Cóż to jednak za przeszkoda dla zdeterminowanego szaleńca? Żadna.
Doskonale pamiętam ten pierwszy wyjazd! To było coś jak zapalenie światła w ciemnym, nieznanym wcześniej pokoju. Wszystko mnie fascynowało, bo było zupełnie inne od tego co znałem.
Ile razy już Pan tam był i ile czasu w roku spędza Pan w Australii? Czy wyjeżdża Pan co roku?
Byłem w Australii jedenaście razy. Czas tam spędzony jest różny, zwykle nie jest to więcej niż miesiąc. Pierwszy raz byłem równy rok. Chciałbym wyjeżdżać do Australii każdego roku, jednak nie zawsze się tak układa, jakbym chciał. Ale z pewnym przybliżeniem można powiedzieć, że jestem tam raz w roku.
Czy mógłby Pan zamieszkać tam na stałe?
Mógłbym ale nie chcę. Gdyby jednak się tak ułożyło, to z pewnością moja miłość to tej krainy by osłabła, ucierpiałaby. Są pewne obiektywne czynniki, które trzymają mnie tutaj, w Beskidach, które zresztą uwielbiam.
Może pan skonstruować listę 10 miejsc, które trzeba zobaczyć, będąc w Australii? Takich miejsc ukochanych przez Pana.
Nie ma dla mnie czegoś takiego „które trzeba zobaczyć”. To jest kwestia intymnego wyboru. Jeden lubi blondynki, inny szatynki, a jeszcze inny za rude dałby się pokroić. Mogę jednak napisać, co dla mnie jest ważne:
◊ Outback tj. bardzo szeroko rozumiany pustynny interior, z przygodami i przyjemnościami zeń wypływającymi.
◊ Kimberley – nadgryziona przeze mnie kraina, za siedmioma lasami.
◊ Pilbara – nadgryziona przeze mnie kraina, za siedmioma górami.
◊ Pustynia Simpsona – nadgryziona prze mnie kraina, za siedmioma wydmami.
◊ Tasmania – górski szlak The Overland Track.
◊ Dolina Gigantów – w Australii Zachodniej (te giganty to drzewa sięgające prawie 100 m wysokości).
Czy są jeszcze jakieś miejsca w Australii, w których jeszcze Pan nie był, a chciałby?
O tak, wiele. Bardziej wnikliwe penetracje powyższych krain plus np. Półwysep Jork.
Napisał Pan trzy książki o Australii. Będzie więcej? Jakie są Pana pomysły i plany?
Może jedna więcej się trafić. Ale bardzo specyficzna, intymna i popularnonaukowa, z pogranicza fizyki, mistyki i moich fascynacji. Ma zawierać tezy, które będę próbował obronić. Trudna rzecz, wymagająca czasu, determinacji i …odważnego Wydawcy.
Czy łatwo jest napisać książkę o Australii? Pana książki nie są książkami „tylko” podróżnicze. Czy łatwo jest oddać „ducha” Australii na papierze? I technicznie – sam proces pisania? Ma Pan łatwość pisania?
Dla mnie łatwo, bo piszę pod wpływem emocji, a tak się łatwo pisze. Racja, to nie są tylko książki podróżnicze. „Lady Australia” nie jest dla mnie książką o Australii, tylko o emocjach. „Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” – owszem, jest o Australii ale w ujęciu popularnonaukowo-reportażowym i trochę przygodowym. Nie nazwałbym jej książką podróżniczą, choć powstała po wielu podróżach.
Czy ma Pan czas na czytanie? Co Pan czyta i czy mógłby Pan nam polecić coś, co koniecznie musimy przeczytać? Ulubieni pisarze?
Niestety mam coraz mniej czasu na czytanie. Najbardziej fascynują mnie książki popularnonaukowe z pogranicza mechaniki kwantowej. Czytam je jak inni – domyślam się – kryminały czy romanse. Wkręcam się i sięgam po następne. Spoza powyższego „kręgu” lubię dobry reportaż, tzn. taki bardzo wnikliwie pisany, kiedy czuję, że autor jest totalnie uwikłany w sytuację, którą opisuje. Lubię też tzw. realizm magiczny, np. Márqueza, a jeszcze bardziej piewcę Huculszczyzny Stanisława Vincenza. Podziwiam też, co oczywiste, zmysł obserwacyjny i język (nie faktografię!) Ryszarda Kapuścińskiego. W temacie tzw. poezji jestem od lat wierny E.E. Cummings’owi i Williamowi Blake’owi. Pierwszego cenię za zwięzłość w minimalistycznym ujęciu słów, drugiego za odwagę i mistyczną ponadczasowość.
Co lub kto Pana inspiruje w życiu? Czy ma pan jakieś autorytety, czy ktoś wywarł na Pana wpływ?
Ernest Shackleton. Tak nazwałem Klub Podróżnika, który przez wiele lat prowadziłem w Bielsku-Białej. To wielki format Człowieka, na wymarciu obecnej cywilizacji. Wart indywidualnych eksploracji. Książki o nim uzupełniają filmy – dokumentalne i fabularne, na szczęście dobre. Ze współczesnych podziwiam m.in. Jacka Różyckiego, byłego redaktora naczelnego kwartalnika Australian Geographic. Ma celne, mocne pióro, także jako tłumacz literatury. A z odkrywców Piotra Chmielińskiego i Andrzeja Piętowskiego, którzy m.in. pokazali światu Kanion Colca. Różycki i Chmieliński napisali słowo na okładkę tegorocznego wydania „Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia”. I jestem z tego bardzo dumny. Z piszących o Australii podziwiam Marka Niedźwieckiego, który niedawno wydał książkę „Australijczyk”. To człowiek najprawdziwszej pasji, jak się okazuje nie tylko radiowej, muzycznej ale i podróżniczej. Nieżyjący już Przemysław Burchard wydał na świat wiele lat temu podobny tytuł „Australijczycy” – niewielkich rozmiarów tęgą rzecz o rdzennych mieszkańcach piątego kontynentu.
Jak wygląda Pana tryb pisania? Czy pisze Pan podczas podróży, czy dopiero po powrocie do domu? Co Pan lubi w pisaniu, w tym procesie przekładania swoich myśli na papier?
Nie mam jednego patentu na pisanie. Jeśli coś ważnego się dzieje – robię notatki, także fotograficzne, zbieram materiały, jeśli tylko takie są. Jako stary radiowiec mam zawsze przy sobie dyktafon. Z tych wieloźródłowych rejestracji wyłania się byt, który długo i mozolnie rzeźbię. Tym wszystkim kieruje, zawieszona nade mną, i wcześniej wspomniana emocja. Proces pisania, obróbki przebiega zawsze w domu. Moja „pracownia” jest mała, niemal zupełnie wypełnia ją regał z książkami, drugi z płytami i napędzający widok na zachodni kraniec Beskidu Małego. Jest w nim moc i to ma znaczenie. Toteż brak w moim oknie firanek i zasłon. Co lubię w pisaniu? Zabawę słowem, rzeźbienie słowem, nieustanne obcinanie ozdobników, dążenie do spójności, precyzji (minimum słów – maksimum treści). Odstawiam dłuto późno, jak jestem przekonany, że się to dobrze czyta i rozumie. Sprawdza się to o tyle, że jest niewiele książek, które mnie porywają. Pomagają mi w tym dobrze napisane książki o fizyce.
Czy zna Pan literaturę australijską i czy może pan o niej coś opowiedzieć? Coś polecić? Na co, na kogo warto zwrócić uwagę?
Nie jestem znawcą literatury australijskiej, nawet tej „podróżniczej”. Wpadła mi w ręce niedawno książka „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” – reportaż autorstwa Chloe Hoope. Bardzo odważny, napisany z szacunkiem dla obu stron konfliktu. Rzecz dotyczy tuszowanego do dziś rasizmu. Polecam też dokument „Ostatni koczownicy” – W.J. Peasley’a. To ujmujące aborygeńskie love-story o ostatniej parze koczowników, „wyciągniętych” z buszu w latach 70-tych XX wieku. Napisałem przedmowę do tej książki, i cytuję ją w swojej („Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia”).
Czytając książki nie da się poznać Australii. Ale jakie tytuły poleciłby Pan osobom, które chcą poznać ten kontynent?
Jeśli posiadasz odpowiednio wyrobioną wyobraźnię, dobra książka może dać przedsmak Australii. Polecam książki wcześniej wymienione – Marka Niedźwieckiego, Przemysława Burcharda, a także kultową „Ścieżki Śpiewu” – Bruce’a Chatwina, jeśli chcesz wejść w orbitę wierzeń, obyczajowości i kultury aborygeńskiej.
Na koniec – zastanawia mnie bardzo, co Pan myśli o objazdowych wycieczkach organizowanych przez biura? Czy mają one jakiś sens? Czy „wolno” w ten sposób „zwiedzać” Australię?
Mają sens! Niemal każdy kontakt z tym krajem będzie pozytywny, bo ten kontynent niemal u wszystkich wywiera pozytywne wibracje. Warto jednak przed wyjazdem sprawdzić z kim się jedzie, czy jesteśmy w dobrych rękach. Są biura, które specjalizują się w wyjazdach do Australii, te warto odszukać i im zaufać. Niestety większość to kombajny turystyczne, organizujące wyjazdy wszędzie i dla każdego, czyli byle jak i dla nikogo. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, także jako organizator wyjazdów do Australii. Od kilkunastu lat organizuję kilkuosobowe wyprawy 4×4 w pustynny interior ale też i bardziej „zwykłe” wyjazdy do tego kraju.
[…] 09.01.2016 Na blogu „Bardziej lubię książki niż ludzi” ukazała się rozmowa z MT […]
[…] recenzję książki „Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” pisze Diana Chmiel >>> rozmowę z MT prowadzi Diana Chmiel (Blog Bardziej lubię książki niż ludzi”) >>> […]
Moje uczucia do Australii są mocno letnie – ni mnie chłodzi, ni grzeje. Przyznam jednak, że chętnie poczytałbym więcej o samych Aborygenach. “Ścieżki Śpiewu” brzmi ciekawie.
Ja też mam tak z wieloma miejscami, o których inni marzą 😀 “Ścieżki śpiewu” są po angielsku na allego – za 18 zł i dużo ładniej wydane niż wersja polska 🙂