Chciałam Wam napisać coś o Simonie Becketcie już od Big Book Festiwalu, na którym miałam przyjemność Simona posłuchać na żywo. Oczarował mnie absolutnie, ujął skromnością, poczuciem humoru, pozytywnym nastawieniem. Lubię takich autorów, po których widać, że cieszą się ze spotkań z czytelnikami (a jeśli jest inaczej, to bardzo dobrze to ukrywają). Przed spotkaniem zdążyłam przeczytać wszystkie części serii z Davidem Hunterem, oprócz ostatniej, którą skończyłam całkiem niedawno. Nie będę pisała recenzji każdej książki z osobna, a zamiast tego zaserwuję Wam krótkie podsumowanie.
Wiem, że Beckett jest bardzo chwalony i lubiany wśród polskich czytelników. Sama mam do niego ogromny sentyment przez fakt że jego główny bohater nie jest kolejnym kryminalnym policjantem, tylko antropologiem sądowym (czy wspominałam już kiedyś, że byłam fanką serialu Kości?). Dodatkowo wielki plus za to, że Hunter szkolił się na Trupiej Farmie, realnym miejscu, które jest tak dziwne, że aż nierzeczywiste. Wiele lat temu przeczytałam Trupią farmę Billa Bassa, założyciela farmy. Książka jakiś czas temu nie do dostania, na szczęście wydawnictwo Znak postanowiło ją wznowić i właśnie czekam na swój egzemplarz. Mnie książka porwała absolutnie, ale o tym może napiszę przy innej okazji 🙂 W każdym razie Simon Beckett miał tę przyjemność (zwrot kurtuazyjny, bo sam Beckett mówił, że taka wizyta do przyjemnych nie należy) zwiedzenia farmy. Jest to duża wartość, gdyż po pierwsze – nie każdy może tam wejść, a po drugie – skoro zobaczył na własne oczy i doświadczył na własnej skórze, łatwiej mu było wczuć się w swojego bohatera, co z kolei przekłada się na realizm opowiadanej historii.
Więc za to plus. Tak naprawdę trudno jest napisać dobry kryminał. W tym gatunku, jak w żadnym innym widać, że wszystko już było. Trzeba zaskoczyć czymś czytelnika, zainteresować go i utrzymać to zainteresowanie. Nawet pomysł nie jest najważniejszy – najważniejsze to być sprawnym pisarzem, który opowie historię tak, że nie będzie się można od niej oderwać. Pojedynczy tom jeszcze nie jest takim problemem jak cała seria. Seria książek z jednym bohaterem jest chyba największym wyzwaniem. Seria musi być bardziej wiarygodna, wyważona, nie można popaść w nudę, ale też w przesadę z drugiej strony. Zazwyczaj głównymi bohaterami kryminałów są policjanci, agenci, psychologowie czy profilerzy, więc koronny argument ileż nieszczęść i morderstw może się wydarzyć w życiu jednego człowieka nie ma tutaj zastosowania. Oni stykają się z przestępstwami codziennie, więc takie nagromadzenie zupełnie nie dziwi, choć wbrew pozorom nie jest łatwo je przedstawić tak, by nie było odebrane jako przesadne.
David Hunter jest typowym bohaterem typowego kryminału. Pracownik kryminalny, z przejściami i tragedią, o której próbuje zapomnieć, prowadzi śledztwa, zostaje wplątany w niejedną dziwną sytuację, poznaje kobietę, ale coś z przeszłości cały czas się za nim ciągnie. Sami powiedzcie – gdzieś to już było, prawda? Ale wcale to nie przeszkadza, bo Beckett ma lekkie pióro i umie zaciekawić czytelnika. Jego cechą charakterystyczną stały się bardzo szczegółowe opisy rozpadających się ciał, co jest jednocześnie obrzydliwe i fascynujące, i na tyle mocne, by zostać zapamiętanym i wyróżnić się na tle innych kryminalnych pisarzy. To też zaliczam autorowi na plus.
Minus też się jednak znajdzie, a jest nim konstrukcja. Pierwszy tom, czyli Chemię śmierci przeczytałam z zaciekawieniem i faktycznie, kto był tym najgorszym przestępcą domyśliłam się dopiero chwilę przed tym, jak sam autor nam to zdradził. Kiedy jednak w drugim tomie Zapisane w kościach autor zastosował dokładnie ten sam schemat, tę samą konstrukcję i wyznaczył mordercę według tych samych zasad trochę się zdziwiłam. Zastanawiałam się, czy to po prostu niedopatrzenie, czy zbieg okoliczności. Sięgając po część trzecią Szepty zmarłych postawiłam sobie zadanie sprawdzenia, czy moja wizja beckettowskiego schematu jest słuszna. Okazało się, że jest, bo mordercę mogłam wskazać bezbłędnie właściwie od samego początku książki. Trochę mi to zepsuło lekturę, radość z czytania i zapał do kolejnych części. Stały się one przewidywalne, jakby autor myślał, że wystarczy w dalszym ciągu tylko epatować rozkładającymi się ciałami i stadiami rozwoju larw, żeby zadowolić czytelnika. Zabrakło mi chyba trochę niespodzianki, jakiegoś szaleństwa, odejścia od schematu. Choć cały czas uważam przy tym że to dobre książki są – zdarzają się kryminały, których nie zdążę nawet dobrze rozpocząć, a już mnie nudzą. Beckett natomiast sprawił, że przeczytałam 6 książek pod rząd. I nawet jeśli trochę marudzę, to i tak polecam.
Znacie jego książki? Mam rację, czy jednak się czepiam? 🙂
Muszę przeczytać Jego książki, kocham serial Kości i właśnie brakuje mi książek podobnych do serialu. Mało jest takich w których główną rolę gra antropolog sądowy bo ja się jeszcze na żadną nie natknąłem.
I chociaż schematyczność autorów faktycznie po pewnym czasie zaczyna przeszkadzać to na prawdę koniecznie chce je przeczytać.
Lata świetlne temu trafiłam na Chemię śmierci, pożyczyła mi ją mam koleżanki mówiąc “Masz, może Tobie się spodoba bo ja spać nie mogłam” – miała rację 😉 Nie ruszają mnie wszelkie obrzydliwości o których jest mowa, książka była super. Mój entuzjazm opadł przy kolejnych częściach bo nie było już tego elementu zaskoczenia :/
Prawda? Czegoś brakuje. Ale i tak są fajne – czasami zdarzają się kryminały przez które nawet nie mogę przebrnąć, na przykład bardzo chwalony Bernard Minier.
Ja tak miałam trochę z wielce chwaloną Dziewczyną z pociągu, książka sama w sobie może nie była zła ale moim zdaniem była bardzo słabym kryminałem. Za to miała wybitnie dobry marketing 😉
Znam jego książki i uwielbiam 🙂 Pierwszy tom przeczytałam jeszcze będąc w liceum, więc lata temu 🙂 Ostatnią książką, którą czytałam było “Wołanie grobu” i przyznam, że nie wyłapałam schematu i rozwiązanie zagadki zawsze było dla mnie niespodzianką. Natomiast masz rację, że główny bohater zapada w pamięć, a to się nieczęsto zdarza w przypadku kryminałów.
NIe czytałem, ale mam pytanie – w jakim odstępie od siebie je czytałaś? Ja miałem tak z Cobenem kiedyś, że wszystko było dobrze, gdy czytałem w sporych odstępach od czasu. Raz zaś przeczytałem trzy niemal ciągiem i to był zły pomysł.
Ja bardzo często robię ten błąd, że czytam je po kolei, następną zaczynaj od razu po skończeniu pierwszej… A to chyba jednak trzeba przerwy robić 😉